Nie wiem skąd w naszym domu wzięły się farby do malowania twarzy. W każdym razie wzięły się. Znalazłam je gdzieś w czeluściach szafki kuchennej i dałam Zuzi, w nadziei, że zajmie się kreatywnie i przestanie mi truć doopę o ciastka, czekoladę, gofra itd. Na pytanie "mamooo, a mogę coś zjeść?" dostaję wysypki alergicznej.
Zuzia owszem, wykorzystała farby twórczo, pomalowała koleżankę Zosię na biało, utrzymując, że Zo jest jednorożcem.
Potem farby zaległy porzucone na biurku, wśród pierdzielniku, jakiego świat nie widział...
Kilka godzin później Zu udała się do szkoły a ja trochę użerałam się z Matju a trochę podczytywałam "Kroniki marsjańskie" Bradbury'ego (znakomita rzecz, klasyka gatunku). Klusek był cicho. Zajęta książką, nie zorientowałam się na czas. Proszę, oto efekt:
Dzieciak umalował się tak dokładnie, że musiałam go wsadzić do wanny i szorować.
Wyrzucilam farby, wytarłam rozlaną wodę, wysuszyłam zalane książki szkolne Zu... Wydawało mi sie, że to by było na tyle, ale gdzieżby.
Dziś jadłam śniadanie, jednym okiem wczepiona w opowiadania S. Kinga (doskonała lektura do kotleta). Nagle Zu krzyknęła - "mamo, co Mateusz ma niebieskiego na ręku?!!". Nie przejęłam się specjalnie, może kredka albo coś... Żułam sobie spokojnie jajecznicę na boczku z cebulką. Skonczyłam, wstawiłam talerz do zmywarki i poszłam zerknąć na Kluska. A Klusek wyglądał tak:
Przeoczyłam, kurwaszmać, w tym bajzlu pudełeczko z niebieską farbą.
Żeby nie było tak pesymistycznie - oto organizer ścienny, który uczyniłam dzieciom na szydełku. Zawieszony jest na wygiętym, metalowym wieszaku (takim z pralni chemicznej). Wieszak obdziergałam grubą, różową włóczką. Końce są wygięte, żeby można było zawiesić na nich na przykład kabelek, wisiorek czy co tam jeszcze.
Dziergałam z bardzo starej, czterdziestoletniej, niezniszczalnej niemieckiej bawełny, którą obdarowala mnie teściowa ;) Kolory nieco majtkowe, ale dziewczynkom się podoba :)