piątek, 19 grudnia 2014

A jednak...

Sytuacja jest rozwojowa. MNIE zaczyna boleć żołądek. Jutro i pojutrze mam zjazd na uczelni. Chyba jednak może być gorzej ;) Proszę o ciepłe myśli, pozytywne wibracje, modły i wszelkie moralne wsparcie :)

Nie chwal dnia

Życie zawsze znajdzie sposób, by nas wytrącić z marazmu.

Myślałam, że najgorsze mam za sobą. 

Matju poczuł się lepiej na wszystkich końcówkach. Dostał wprawdzie gorączki, co mnie zaniepokoiło, ale i tak było nieźle.
Zabrałam go i poszłam po dziewczynki do szkoły. Na wstepie Zu zgłosiła, że boli ją brzuch... Tak - myślę sobie - pomór będzie, niechybnie zaraziła się od Matju. No nic, wracamy do domu. Zu blada i ledwie żywa, nalegała, żeby pojechać autobusem. Szczęśliwie nie trzeba było czekać, autobus podjechał od razu, dotarłyśmy do domu, Zu ledwie powłóczyła nogami.
Wyciągam z kieszeni klucze, chcę otwierać drzwi i słyszę za sobą: Mamo, ja chyba będę... BUEEEEEEE!!! 
Paw poleciał na pół klatki schodowej, siejąc wokoło kawałkami makaronu z obiadowego rosołu.
No cóż - myślę sobie - będzie troche sprzątania. Dobrze, że nie w domu.
Otwieram drzwi, wchodzę, Zu leci za mną.
Mamo, ja... BUEEEEEEEEEEE!!!
Paw tym razem trafił w wycieraczkę i rozbryznął się na progu.
Tak - myślę sobie - może to już...
BUEEEEEEEE!!!!!!
Paw zalał 3/4 korytarza, moje buty, Zuzy buty i kawałek plecaka, który akurat byl w pobliżu.
Kurwa - myślę sobie - oby to...
BUEEEEEEEEE!!!!!
Kolejna warstwa pawia trafiła w to samo miejsce, pokrywając dokładnie wszelkie luki w pierwszej warstwie. Rozpoznałam kawałki pietruszki.
MAMO WODY TERAZ MAMO MAMOOOO WODYYYYY!!!
Podałam jej wodę z kuchni, ślizgając się niebezpiecznie na tym co zalegało na podłodze.
Po czym zaczęłam się histerycznie śmiać. Ale my tu śmichy chichy a trzeba Matju wyjąć z wózka, wnieść do domu przez tę rosołową Amazonkę, rozpakować i nie uświnić. 
Udało się,
Anka stała na klatce schodowej, zaśmiewając się w głos. Mamo, ale ja tez muszę wejść!
Daj dużego kroka nad rzygiem na wycieraczce - mówię.
Anka dała dużego kroka. Tak dużego, że rozjechały się jej nogi i plasnęła prosto w największą kałużę.
To już koniec, kurwa... - myślę sobie, nie przestając się śmiać. - Stoję nad morzem rzygów z kawałkami makaronu, w których siedzi wyjąca Anka, za mną wyje Matju, że on chce iść do pokoju do bajek i usiłuje wleźć w to rzygowe morze skarpetkami. I ja to muszę wszystko ogarnąć. Dobijcie mnie. Apoteoza, kurwa, macierzyństwa ;)
Ogarnęłam jak mogłam, reszta została dla Męża. Chyba potrzebujemy nowej wycieraczki. Cały dom śmierdzi jak melina.

Nadal myślę, że najgorsze mam za sobą ;)




czwartek, 18 grudnia 2014

"Mamo, jestem biedaczem..."

We wtorkowy wieczór Matju znowu zapadł na stan zapalny męskiej końcówki, tak jak kilka miesięcy temu. W środę nie było mu lepiej, tylko gorzej, w szczegóły wolę nie wchodzić bo skóra mi cierpnie na samą myśl. Było na tyle źle, że postanowiliśmy zabrać go na ostry dyżur.
Wiazało się to z koniecznością olania szkolnej Wigilii u Najstarszej. Na tę wieść Najstarsza wpadła w amok, bo miała być aniołem w jasełkach i myśl o tym, że nie bedzie na widowni mamy ani taty, doprowadziła ją do histerii. Cóż było robić... Mąż zabrał cierpiącego Najmłodszego do samochodu i pojechał do szpitala a ja poszłam oklaskiwać występy.
Siedziałam tam jak nieżywa, wpatrując się w komórkę i oczekując wieści. Wieści nadeszły, w postaci SMSa, informującego mnie, że Najmłodszy w drodze powrotnej ze szpitala zarzygał samochód. Dwukrotnie.
Miałam nadzieję, że to tylko choroba lokomocyjna...
Uciekłam co prędzej ze szkolnego spędu, ciągnąc za sobą skrzywione i wściekłe dziewczynki (oderwano je brutalnie od paśnika ze słodyczami). Życzliwa mama Zuzinej koleżanki zapakowała im co nieco na wynos i jakoś dały się wyprowadzić, ale, szczerze mówiąc, mialam ochotę pourywać im głowy i zatknąć na szkolnym ogrodzeniu.
Galopem wróciłam do domu. Zeszłam do garażu, zaraz podjechał Mąż. Wyciągnęlam z fotelika niemrawego Najmłodszego, zarzyganego od stóp do głów, cały czas mając nadzieję, że to tylko choroba lokomocyjna...
Oczyściłam, wsadziłam do wanny, umyłam, opatrzyłam chorą część ciała (co nie jest proste, uwierzcie mi, to podobno strasznie boli a dzieci są zdeterminowane by uniknąć bólu za wszelką cenę). Posadziłam na kanapie.
I się zaczęło.
Paw za pawiem.
Na stole bateria leków, łącznie z antybiotykiem na zapalenie, których nie ma jak podać, bo cokolwiek wleję mu do paszczy, zaraz zwróci. Bezsilność.
Gorączka. Dziecko leje się przez ręce.
Kiedy na chwilę przestał pawiować, wcisnęłam mu porcję nurofenu i modliłam się, żeby lek został tam, gdzie powinien.
Pić  Młody nie chciał. Więc kiedy przysypiał, poiłam go strzykawką, kropelka po kropelce.
Nie spałam za wiele tej nocy.
Nad ranem do pawia doszła jeszcze biegunka. Utrzymanie czystego tyłka u dziecka z wirusową sraczką i ropnym zapaleniem napletka jest równie ważne co niezwykle trudne do przeprowadzenia...

Teraz sytuacja wydaje się z grubsza opanowana. Młody pije po trochu, a większość tego co pije, zostaje mu w środku. Właśnie usnął. Ja też powinnam, ale jestem w trybie "fight or flight" i adrenalina nie daje mi zmrużyć oka.

Myślę, że w ciągu ostatnich 24 godzin postarzałam się o jakieś 10 lat. Na pewno jestem bardziej siwa. Nerwy to straszna rzecz.

wtorek, 16 grudnia 2014

Czy dobrze się pani czuje?

Kiedy byłam nastolatką, znajomi często powtarzali mi, że mam nieżywą twarz. Znaczy twarz pokerzysty. Nie widać było czy jestem smutna, zła, rozbawiona albo zniecierpliwiona. Po prostu, jako dziecko z nieciekawą przeszłością, bardzo się starałam zachowywać normalnie, ale nie wiedziałam jak to "normalnie" powinno wyglądać, więc wyhodowałam sobie maskę. I okazało się, że ta maska jest jednak niepożądana towarzysko, zatem należy ją zlikwidować.
Wiele lat zajęło mi wypuszczenie emocji na zewnatrz. Po czym, kilka lat temu, usłyszałam, że moja twarz jest "za bardzo ekspresyjna". Co oznacza, że ludziom nie można dogodzić, przyczepią się tak czy tak.
Ekspresyjność mi została. Szczególnie silnych uczuć nie jestem w stanie ukryć. Bywa to zawstydzające.
Otóż w ciągu ostatnich tygodni troje ludzi, na trzech różnych przystankach autobusowych, zapytało mnie czy wszystko ze mną w porządku i czy dobrze się czuję. Nie wiem czemu akurat na przystankach (może konieczność podróżowania ZTMem sprawia, że wygladam gorzej niż zazwyczaj, a może przystanki sprzyjają konwersacji).
Najbardziej ujęła mnie drobna staruszka przy trasie W-Z koło Starego Miasta. Był późny wieczór, wracałam do domu. Myślałam w niewesołym trybie i widać na sobie miałam wypisaną czystą rozpacz, bo podeszła do mnie, pogłaskała mnie po dłoni i powiedziała "proszę nie rozpaczać, jest pani jeszcze młoda, wszystko się ułoży". Tak po prostu, znienacka. Moje skromne wewnetrzne zasoby zużyłam na to, żeby sie nie rozpłakać w zetknięciu z tym okruchem zwykłej ludzkiej życzliwości.
Co ciekawe - z każdym z tych ludzi wdałam się w krótką rozmowę i okazało się, że każdy z nich przechodzi akurat trudny okres. Starszej pani niedawno zmarł mąż. Pan w średnim wieku, który zagadnął mnie o papierosa, potem usiadł koło mnie i stwierdził, że musiał się do mnie odezwać bo wyglądałam smutniej niż on - stracił pracę i od półtora roku szuka kolejnej. Pani z Bródna, podróżująca z wnuczką w wózku, przeszła właśnie operację usunięcia nowotworu.
To dziwne doświadczenie. Z jednej strony trochę przywraca wiarę w międzyludzkie porozumienie i życzliwość, o którą w tym kraju i w tym mieście na ogół trudno. Najwyraźniej rozbitkowie wyczuwają się nawzajem, ludzie w stresie i beznadziei garną się do siebie i szukają podobnych sobie. Z drugiej strony - tylko mocniej czuć szklaną ścianę oddzielającą szczęśliwych od nieszczęśliwych. Smutku na ogół się unika. Smutek jest jak trąd albo toksyczny opad. Nie zbliżam się, bo się zarażę i szlag trafi moje pracowicie budowane samozadowolenie. Nie zbliżam się, bo NIE ROZUMIEM. Albo nie chcę rozumieć. Nie zbliżam się, bo w zetknieciu z rozpaczą obudzi się we mnie ta część, którą udało mi się uciszyć, ta, która płacze w nocy i boi się pożegnań.

Gdybym spotkała tę starszą panią jeszcze raz, kupiłabym jej kwiaty. Wspominała, że mąż przynosił jej czerwone róże.


poniedziałek, 15 grudnia 2014

Wigilia nr 1

Zaliczyłam (pierwszy z trzech w tym sezonie) obowiązek towarzyski - klasową Wigilię u Średniej. Normalnie wydelegowałabym męża, ale wykonał manewr strategiczny i zapisał akurat na dziś Najmłodszego na szczepienie. Zabrałam więc Najstarszą do towarzystwa i poszłam. Nie mogłam wszak rozczarować Średniej, która miała swoją kwestię w wigilijnym przedstawieniu i koniecznie chciała, żeby ktoś ją oklaskał.
Przedstawienie było ładne, młode śpiewały kolędę Arki Noego (najlepszy zespół religijny, moim skromnym zdaniem, słuchamy czasem w samochodzie, te dzieciaki mają MOC i aranżacje są fajne), nastepnie, zapowietrzając się uroczo, deklamowały wierszyki. Trwało to miłosiernie krótko i było, oczywiście, bardzo wzruszające. Potem tylko szybki pokaz z rzutnika - pani wyświetliła nam świąteczne obrazki, narysowane przez dzieciątka w Paincie. Śliczne rozjechane bombki, choinki cierpiące na pląsawicę Huntingtona i anorektyczne bałwanki.
Część nieoficjalna - słodycze, soczki i konwersacje. No właśnie... Tutaj wyszło moje nieprzystosowanie. Rodzice znają się chyba jeszcze z czasów przedszkolnych, więc pozlepiali się od razu w gronka. Siedziałam zatem 40 minut na minikrzesełku, oddzielona od otoczenia szklanym kloszem, którego nie miałam siły przebijać. Zwyczajnie, nie miałam siły. Utonęłam w szarym kisielu, znieruchomiałam jak żuczek w bursztynie. Nie miałam siły. Chciałam nie być. Najstarsza dotrzymywała mi towarzystwa miedzy wycieczkami do stołu po słodycze.
Odsiedziawszy swoje, zapakowałam na wynos do torebki tonę wyrzutów sumienia (powinnam bardziej się starać, powinnam powinnam powinnam powinnam być kim innym, kimś FAJNYM, nie sobą, nienie) i wróciłyśmy do domu.
Myślę o FAJNYCH rodzicach. A moje indiańskie imię brzmi "Niewystarczająca".


Serhij Żadan - "Grudzień"

Piękny tekst, zamieszczony na stronie "Krytyki politycznej"

"Najgorzej jest oczywiście w grudniu. Od stycznia też nie ma co oczekiwać nic dobrego, ale grudzień jest wyjątkowy. Opuszcza cię na ziemię i szykuje na najgorsze. W grudniu mocno i dobitnie rozumiesz, że w najbliższym czasie w ogóle lepiej na nic nie liczyć. W najbliższej przyszłości wszystko będzie bez zmian – późne poranki, wczesne zmierzchy, przemarznięte pomieszczenia teatrów i bibliotek (jeśli chodzisz do bibliotek i teatrów), brudne schody na klatkach, przeciągi w oknach, przeciąg w sercu. A przede wszystkim nie ma żadnego przebłysku słońca, żadnego promienia, żadnej przejrzystości ani koloru.

Szare niebo, niskie chmury, czarny stary śnieg, drzewa mokre od tego śniegu – zima w tym kraju zaczyna się jak kryzys rodzinny – nieubłaganie i przewidywalnie. I nic nie zrobisz, nijak nie unikniesz, i chciałoby się liczyć dni do pierwszych odwilży i marcowego słońca, ale co tu liczyć, kiedy wszystko dopiero się zaczyna. W grudniu nagle lęk budzi kompletna ciemność, która zalega w przechodnich podwórkach, i boisz się w nie wchodzić – kto wie, czy tym razem wyjdziesz, w takich ciemnościach? A jeśli wyjdziesz, to dokąd?

Właśnie w grudniu zaglądasz do jam i głuchych kątów, gubisz się, gubisz ważne rzeczy. Jak tu nie zgubić w ciągłych ciemnościach, w takich słotach? Jasne, że wszystko gubisz, nic nie rozpoznajesz. I nie możesz nikomu wyjaśnić, czego zapomniałeś, gdzie, czego żałujesz, czego ci w ogóle brak. Wszystko dobrze, usprawiedliwiasz się, po prostu depresja, tak-tak – znów w grudniu, znowu ja, kto by pomyślał. Z zewnątrz tak to właśnie wygląda – mało słońca, dużo dymu, gardło choruje przez ostre i stalowe, jak kuchenne noże, nocne powietrze, tlen rani gardło, ono nie utrzymuje go w sobie, wydycha w przestrzeń gorące litery, które brzmią tak czule i niespokojnie, ale z których nie poskładasz nic, oprócz przekleństw i skarg.

W grudniu można by obchodzić jakiś międzynarodowy dzień utraty wszystkich oczekiwań i wielkiego końca wszelkich nadziei. Można by nawet urządzić uroczysty marsz z okazji święta. Powiedzmy, przez przechodnie podwórka. Pod mokrymi drzewami. Żeby ostatecznie podkreślić całkowitą beznadzieję.

W grudniu dobrze czują się sceptycy i panikarze. Widzicie, mówią pierwsi, ostrzegaliśmy, że będzie źle. A będzie jeszcze gorzej – przytakują im drudzy. I jak im zaprzeczysz? Zaprzeczać nie ma jak: grudzień to nie najlepsza pora na optymizm i brawurę.

Wyjątkowo ciężko się w grudniu czeka. Trudno zetknąć się z nadzieją, trudno zetknąć się z wiarą. Z tymi rzeczami i stanami, które przychodziły tak łatwo, powiedzmy, we wrześniu i którymi zresztą nawet w październiku niezbyt się przejmujesz. Teraz natomiast wszystko staje się złudne i niepewne – skąd nadzieja, kiedy masz przed sobą cztery miesiące awitaminozy? Skąd wiara, kiedy powietrze nagrzeje się naprawdę w kwietniu? A właściwie – pod koniec kwietnia. Teraz jest czas na depresje i załamania nerwowe, na rozczarowania i zwątpienia, na milczenie i chłód. W grudniu nie ma na co czekać, w grudniu nie warto nikomu wierzyć.

Ale czekać w ogóle jest ciężko. I ciężko wierzyć. Szczególnie, jeśli wcześniej też niezbyt wierzyłeś i niczego szczególnego nie oczekiwałeś. Ale jeśli wiedziałeś, na co liczyć i czego się spodziewać, wszystko nie wygląda tak beznadziejnie nawet teraz na początku chłodów. Właśnie dlatego mówię, dobrze, podejrzewałem, że to się musi stać, że będzie zimno i strasznie, żal będzie samego siebie, żal wszystkich wokół. Naprawdę popadałbym w rozpacz razem z nimi, jeśli bym myślał, że nic z tego wszystkiego nie wyjdzie i że to się wszystko wreszcie nie skończy, tak jak się skończyć powinno – dobrze i jasno.

Jednak nigdy tak nie myślałem i właśnie dlatego nikt mnie nie przekona, że wszystkie te mroki i depresje muszą odebrać nam pewność i zdecydowanie.

Basta, mówię, samo poczucie pracy ciepłych serc na ulicach i placach nie pozwala poddać się zmęczeniu i kapitulować, samo tylko wypowiadanie ważnego dla mnie imienia czyni powietrze słodkim i lekkim, samo tylko wspomnienie całej tej ilości słońca, która na wszystkich czeka, czyni wszystkie nasze ruchy i gesty niedaremnymi i skrajnie niezbędnymi.

Przecież każde twoje słowo jest niedaremne, każdy twój ruch jest niezbędny. Dlatego mów i nie przestawaj. Czyli wierz i się nie rozczarowuj."

przeł. Michał Petryk

niedziela, 14 grudnia 2014

Drobny sukces

Najstarsza zmogła wreszcie dwie baśnie. "Dziewczynkę z zapałkami" i "Brzydkie kaczątko". Tą drugą zasugerowałam ja, bo jest to jedna z mniej dołujących produkcji świętej pamięci duńskiego psychopaty. Swoją drogą kto to wymyślił, żeby katować dzieci skoncentrowaną dziewiętnastowieczną depresją... Wolałabym Grimmów z ich konkretną makabrą, odciętymi paluszkami zamiast kluczy i koszulkami z pokrzyw. Ich baśnie przynajmniej są baśniowe i nie wywołują u mnie chęci natychmiastowego nawalenia się jak messerchmitt oraz pochlastania zardzewiałym sierpem.


Jak to jest mieć dzieci?

O, właśnie tak. W akademiku ponocowywałam z doskoku oraz tam były najlepsze imprezy, więc miałam okazję się przyjrzeć z bardzo bliska ;) Potwierdzam.