W ten weekend, szukając czegoś do zrobienia poza domem, trafiłam na informację o Pikniku Edukacyjnym na Polibudzie. Mąż, jako absolwent tejże, żywi ciepłe uczucia do swej Alma Mater i nie dał się długo namawiać. Dzieci nie były przekonane, ale nie miały nic do powiedzenia, postanowiliśmy nałożyć im przemocą oświaty kaganiec ;)
Było ciekawie.
Były wybuchy.
Roboty, którymi można było posterować.
Najbardziej podobały mi się Hexbugi Nano. Gdybym miała większe biurko to ustawiłabym sobie na nim takie terrarium z robocikami. Fascynujące, lepsze niż rybki ;)
Można było się napić soku z suchym lodem, który bąblował oraz robił sceniczny dym.
I dmuchawki do skakania. Przy tym urządzeniu spędziliśmy dobrą godzinę. Na szczęście dawali darmowy popcorn i watę cukrową. Nie, nie dzieciom. Nam. Dzieci były zbyt zajęte.
Oprócz tego wielkie mydlane bańki do puszczania na wietrze; wybuchy wulkanu; pokazy chemiczne; drukarka 3D drukująca na oczach zachwyconych młodocianych różowe figurki Pikachu; coś co nie wiem czym było, ale składało się z keyboardu podłączonego do rurki z gazem, z której strzelał ogień podczas grania; lewitujący magnes zamrożony ciekłym azotem... I mnóstwo innych rzeczy. Cuda, panie, cuda i dziwy wszelakie.
Nic dziwnego, że kiedy po opuszczeniu imprezy udało się nam wbić do małej acz zacnej knajpki na obiadowe wegeburgery (próbujemy uświadomić dzieciom, że jedzenie na mieście nie musi się składać z makdolca), Matju najpierw dostał focha, a następnie skłonił się niczym podcięta kosą lilia i w trzy sekundy zasnął na ławce z głową na moich kolanach.
Wieczór przebiega nerwowo, bo zmęczone potomstwo jest, krótko mówiąc, nie do wytrzymania. Zmęczeni rodzice także ;)
Ale warto było :)