Mateo osiągnął właśnie jeden z momentów krytycznych w rozwoju niemowlęcia. Jest to mianowicie czas, kiedy dziecko bardzo dużo chce ale bardzo niewiele może. W związku z tym od czubka głowy po koniuszki tłustych paluszków przepełnia go frustracja. I pragnienie czynu.
Wzięty na ręce wygina się we wszystkie strony, sięga tu i tam, żwawo się rozgląda, chwyta co ma w zasięgu łapek, więc trzymanie go przypomina próby opanowania kłębowiska węży. Muszę bardzo uważać, bo ulubionym celem są moje okulary. Kocha też bawić się maminymi włosami, te, które nie zdążyły wypaść po porodzie, niechybnie zostaną wyrwane. Auć.
Posadzony w foteliku wierzga, pręży się i usiłuje z niego wyjść. I prawie mu się udaje.
Położony na podłodze turla się całkiem sprawnie i w kilka chwil potrafi się przemieścić z jednego końca pokoju do drugiego. Niestety, nie panuje jeszcze w pełni nad tym procesem, moduł planowania w małym mózgu najwyraźniej jest dopiero w fazie rozruchu i za każdym razem przemieszczanie kończy się tak: "gdzie ja jestem i co ja tu robię ratunku uaaaaaa uaaaa uaaaa!". Obłożony zabawkami przekręca się na brzuszek i usiłuje je wszystkie zgarnąć pod siebie, kiedy któraś ucieknie, Młodemu włącza się alarm dźwiękowy. Bardzo, ale to bardzo głośny. Naprawdę bardzo.
Podczas jedzenia posiłków umownie zwanych "stałymi" (czyli maziowatych papek) łapie miskę, poluje na łyżeczkę, energicznie wierzga (potrafi celnym kopem wytrącić mi z ręki to czym akurat usiłuję go nafaszerować, nosz Chuck Norris istny).
Niecierpliwie czekam na raczkowanie. Jeszcze z półtora miesiąca męki i Młody będzie samobieżny. Wspominam te momenty w rozwoju dziewczynek z rozrzewnieniem - ot chowało się wszystkie niebezpieczne rzeczy, puszczało małego gremlina na podłogę i, o cudzie, SPOKÓJ był. Dziecinka czworaczyła radośnie i znajdowała sobie różne ogólnorozwojowe zajęcia: a to possała sznurówki tatowych butów, a to wygrzebała i zeżarła zapomniany biszkopcik spod kanapy, a to wysypała płyty/książki/zabawki z półek. I CISZA była, panie. CISZA. I dało się żyć ;)