Dziś w "Rzepie" świetny artykuł o reformie edukacji, posyłającej sześciolatki do szkół. Byłam żywo zainteresowana losami reformy, bo niestety Zuza już się na nią załapie. A, jako że urodziła się 31 grudnia, do szkoły trafi mając zaledwie pięć i pół roku :(
Treść:
Kozły ofiarne systemu edukacji
Karolina Elbanowska , Tomasz Elbanowski 26-03-2009, ostatnia aktualizacja 26-03-2009 01:10
Samorząd w Warszawie za pół miliarda złotych buduje stadion sportowy, niedaleko zresztą od stawianego równocześnie Stadionu Narodowego. Ale nie wybuduje w tym roku ani jednego przedszkola – piszą twórcy ruchu społecznego „Ratuj maluchy”
Minister Katarzyna Hall po objęciu urzędu postawiła trzy tezy. Pierwszą: oświata nie znosi rewolucji. Drugą: Polska wydaje za mało na oświatę, żeby uczyć na przyzwoitym poziomie. Trzecią: sprawy edukacji wymagają szerokiej zgody społecznej.
W ciągu roku udały się pani minister trzy rzeczy. Pierwsza: zmienić program nauczania wszystkich klas i doprowadzić do przyjęcia ustawy o obniżeniu wieku obowiązku szkolnego. Druga: pozwolić premierowi odebrać sobie prawie wszystkie pieniądze na zmiany. I wreszcie trzecia: skutecznie zbuntować przeciwko swoim pomysłom większość społeczeństwa, i całe środowiska, od rodziców przedszkolaków przez nauczycieli po historyków i fizyków.
Solidarne z trzylatkami
Rzeczywistość szkolna Polski wygląda tak, że w wielu miejscowościach dzieci uczą się w zatłoczonych klasach, na dwie zmiany. Bywa, że w klasach łączonych z kilku roczników, w budynkach wymagających gruntownych remontów. Agresja, stres, biurokracja i chroniczne niedofinansowanie są standardem w polskich szkołach. Reforma nie zmieni tego stanu rzeczy, za to włączy w system sześciolatki.
Wirus ciężkiej alienacji władzy potrafi atakować polityków już w pierwszym pokoleniu. Ba, nawet w pierwszej kadencji
Pani minister powtarza jak mantrę zdanie, że jeśli szkoła jest mało przyjazna dla sześciolatka, to także dla siedmio- czy ośmiolatka. Sześciolatek jest więc w idei reformy elementem kluczowym. To on podniesie swoją obecnością poziom nauki i wyrówna standardy pomieszczeń, do tych w Europie. Pomocnikiem sześciolatka będzie pięciolatek.
Pięciolatkowi reforma da prawo do rocznego przygotowania przedszkolnego. Przedszkoli drastycznie brakuje, w co trzeciej gminie nie ma ani jednego. Ministerstwo ogłosiło Rok Przedszkolaka reklamowany spotami w TVP i Polsacie. Ale liczba spotów nie przekłada się na liczbę nowo otwieranych przedszkoli. W razie potrzeby pięciolatka przyjmie więc szkoła. Zapewne podniesie to jej standard na ten z jeszcze bardziej zachodniej Europy.
Reforma zaprezentowana została jako możliwość wyrównania szans edukacyjnych. I pod takim hasłem jest konsekwentnie wprowadzana. Tymczasem okazało się, ze ministerstwo wyrównywanie rozumie w sposób dosłowny. Właściwie chodzi o ministerialny walec. Pani minister cały czas próbowała przekonywać, że ta reforma jest dobrodziejstwem dla wszystkich dzieci. Ale po pewnym czasie, gdy odkryła, że w jej pomyśle zysk wszystkich to utopia, przeobraziła się w Janosika polskiej edukacji. W swoim blogu napisała niedawno: „Bo również te zamożne sześciolatki wtedy zwolnią miejsca w tych najlepszych przedszkolach dla młodszych i biedniejszych”.
Dzięki temu dowiedzieliśmy się, że sześciolatek jest nie tylko mądrzejszy nawet od starszych kolegów, jak całkiem serio przedstawiciele MEN przekonywali opinię publiczną, ale co gorsza, zamożniejszy. Musi więc ustąpić miejsca biedniejszym od niego. Jak mówił jeden z wiceprezydentów Warszawy, uzasadniając upychanie sześciolatków w szkołach: sześciolatki powinny być solidarne z trzylatkami.
I tak bogaty i mądry sześciolatek stał się kozłem ofiarnym systemu edukacji, a także całego państwa: ratunkiem na brak miejsc w przedszkolach, dziurę budżetową i upadający ZUS. Wszystko w imię jego dobra oczywiście.
Nowe, lepsze opinie
O tym, czym jest reforma, a czym rzeczywistość w kontekście dobra dziecka, chcieliśmy rozmawiać z panią minister Katarzyną Hall. Dziewięć długich miesięcy nie było to możliwe. Wreszcie w lutym otrzymaliśmy zaproszenie do siedziby ministerstwa. Sejm przyjął ustawę o reformie oświaty i pani minister uznała widocznie, że może sobie już pozwolić na rozmowę z protestującymi rodzicami.
Zamknięte dla mediów spotkanie poprowadził ministerialny mediator. Goście, wśród których był m.in. prodziekan pedagogiki UMK prof. Piotr Petrykowski, zostali pouczeni, żeby nie okazywali zniecierpliwienia czy dezaprobaty pohukiwaniem i liczyli się z tym, że jeśli będą mówili za długo, pan mediator wyłączy im mikrofon. Najważniejsza zasada: unikać sporu. Narzucona formuła spotkania wykluczyła też możliwość dyskusji, dzięki czemu ekspertom MEN udało się nie odpowiedzieć konkretnie na żadne z zadanych pytań.
Byliśmy ciekawi, jak będzie wprowadzana reforma, skoro nie ma na nią pieniędzy. Pan premier zabrał przecież
300 mln zł z powodu kryzysu. Przed kryzysem uchroniły się chyba tylko Orliki, których ponad tysiąc musi zostać oddanych do końca roku. Jeden Orlik kosztuje średnio 1,3 mln zł. Połowę kosztów pokrywa rząd. Inaczej będzie z wprowadzaniem bezkosztowej reformy edukacji.
W terenie, jak się dowiedzieliśmy od pani minister, odpowiada za to samorząd i tylko samorząd. Od reformowania jest głowa ministra, od realizacji szczytnych idei ręce gminnych urzędników. Będzie im o tyle łatwiej, że MEN zrezygnował z wyznaczenia jakichkolwiek obligatoryjnych standardów. Jedynymi nadzorcami prac mają być rodzice. Niestety, nie wyposażono ich w żadne narzędzia kontroli. O czym już pani minister nie chciała rozmawiać i pożegnała się serdecznie.
Samorząd w Warszawie nakładem prawie pół miliarda złotych buduje właśnie stadion sportowy, który przez Wisłę będzie się widział z powstającym również w tym czasie stadionem większym, bo narodowym, za miliard złotych. Ale uwaga, nakłady na oświatę zmniejszono, samorząd stołeczny nie wybuduje w tym roku ani jednego przedszkola, a wszystkie sześciolatki zostaną przeniesione do szkół, bo brak jest miejsc w przedszkolach.
Rodzice warszawscy pytają dlaczego i protestują. Samorządowi urzędnicy nie bardzo wiedzą, co powiedzieć i zarzucają rodzicom cele polityczne. Samorządowców zawiedli nie tylko rodzice, ale i naukowcy z Uniwersytetu Warszawskiego, u których ratusz zamówił raport o stanie przygotowania szkół do reformy. Naukowcy wykazali we wnikliwej analizie, że szkoły w Warszawie nie pomieszczą dodatkowego rocznika dzieci. Władze stolicy stwierdziły więc, że raport jest nierzetelny i zapowiedziały zamówienie kolejnego, poprawnego raportu.
Przetartym szlakiem mogli potem pójść posłowie, gdy opinie sejmowych ekspertów okazały się miażdżące wobec projektu reformy. Zamówiono wówczas nowe, lepsze opinie.
W Szamotułach dzieci mają szatnię w dawnym schronie przeciwlotniczym, w Borach Tucholskich pierwszaki mieszkające daleko od szkoły nocują w internatach, w Barczewie dzieci nie mają gdzie zmieniać butów i siedzą na lekcji w kozakach, w Łagiewnikach dyrekcja nie wypuszcza uczniów klas I – III z sal, żeby starsi ich nie stratowali, w wielu szkołach w czasie mrozów uczniowie siedzą na lekcji w kurtkach i rękawiczkach itd., itd.
Te przykłady z listów rodziców z całej Polski przeczytaliśmy pani minister na naszym spotkaniu. Mediator wyraził na to zgodę. Pani minister odpowiedziała, że Polska jest tak dużym krajem, że zawsze znajdą się jakieś złe przykłady. Urzędnik MEN zaznaczył, że pomysł reformy jest dobry, tylko wykonanie bywa złe.
Podstępna choroba
19 marca posłowie odrzucili prezydenckie weto. Nie pomogły merytoryczne argumenty i przykłady z rzeczywistości. Posłowie poparli ustawę, argumentując: w czasie kryzysu trzeba inwestować w edukację. Pewnością posłów nie zachwiał fakt odcięcia 90 proc. z pieniędzy zaplanowanych na przygotowanie szkół ani fakt odebrania 200 mln na stypendia dla dzieci z uboższych rodzin. Podczas ostatniej sejmowej dyskusji zwolennicy reformy odtwarzali jak z taśmy hasła o wyrównywaniu szans i dobrodziejstwach wczesnej edukacji, a nawet woli dialogu ze społeczeństwem.
Po blisko rocznym przyglądaniu się reformie oświaty stawiamy tezę: nawet w tak dużym kraju jak Polska niełatwo znaleźć polityków i urzędników, którzy potrafią uwzględnić w swoich planach coś tak prozaicznego jak rzeczywistość. Przedstawiciele tej grupy zawodowej padają, jeden po drugim, ofiarą niebezpiecznego wirusa, tzw. ciężkiej alienacji władzy.
Wirus to nienowy. Okazuje się jednak, że współczesne mutacje atakować potrafią ludzi władzy już w pierwszym pokoleniu. Ba, nawet w pierwszej kadencji. Groźna ta i podstępna choroba ma jeszcze tę cechę, że jej ofiary nie przyznają się przed innymi, a zapewne i same przed sobą, że są chore. Na próby zwrócenia uwagi na problem reagują bądź to agresją, bądź pozorowaniem zachowań ludzi zdrowych. Na przykład pozorowaniem dialogu ze społeczeństwem.
Bez nazwania choroby, przyznania się do niej, mowy jednak nie ma o wyleczeniu. Rodzice zrobili w tej sprawie, co mogli – więcej się nie dało. Być może jedyna nadzieja w obecnych i przyszłych sześciolatkach, które po przetestowaniu na sobie wszystkich reform MEN, za kilkanaście lat znajdą lek na ten zjadliwy wirus.
Tomasz i Karolina Elbanowscy, twórcy ruchu społecznego i strony internetowej www.ratujmaluchy.pl, pracują w tygodniku lokalnym „Mazowieckie ToiOwo” w Legionowie. Są rodzicami czwórki dzieci: trzech dziewczynek i jednego chłopca. Najstarsze z dzieci ma sześć lat