sobota, 10 stycznia 2015

Michael Cho - "Shoplifter"

 Wśród czterech książek, które kupiłam w ciemno w świątecznym pudełku-niespodziance, znalazła się debiutancka powieść graficzna Michaela Cho (kanadyjczyk pochodzenia koreańskiego). Łyknęłam ją dziś w przerwach między zajęciami na uczelni.

Krótka (90 stron) historia młodej kobiety, która na studiach marzyła, żeby zostać pisarką, a po studiach utknęła w agencji reklamowej, spłacając studencki kredyt i popadając w coraz większą apatię. Ma pracę, która ją dobija, neurotycznego kota i konto na portalu randkowym, na które piszą do niej różni popaprańcy. Wyjście ze znajomymi z pracy to dla niej wyzwanie, wieczorami zasypia przy włączonym telewizorze, z którego sączą się katastroficzne wiadomości. Napięcie rozładowuje kradnąc czasopisma ze sklepu.
Pewnego wieczoru zmusza się do towarzyskiej interakcji w klubie i spotyka fotografa, który bardzo się jej podoba. Początkowo wydaje się, że z wzajemnością, ale szybko dowiadujemy sie, że założenie to było nieco na wyrost.

Od początku lektury miałam wrażenie zsuwania się w dół. Najpierw powoli, jak żółw ociężale, potem coraz szybciej, aż do... bum! - momentu kulminacyjnego. Po którym Corrina Park, oczywiście, decyduje się zmienić swoje życie. I tu się z nią rozstajemy.


Przewidywalne? Owszem (Ileż takich historii, tyle, że bez happy rozwiązania, mamy w swoim otoczeniu? Ilu znajomych wieczorami wypuszcza zdechłe marzenia z flaszki wina? Ilu tkwi w pracy, która miała być "tylko na chwilę" a trwa od lat i wysysa szpik z kości, bo tak trzeba, bo tak robią dorośli, należy się ustatkować, ożenić, rozmnożyć, zaciągnąć kredyt a potem go spłacać i starzeć się godnie, zamulając się filmami w tv?).

Wtórne? Tak jakby. Przynajmniej w warstwie narracyjnej nic odkrywczego nie ma. Ale nic nie szkodzi...
Opowieść jest nieskomplikowana, pozbawiona zbędnych ozdobników i rozpraszaczy uwagi. Dlatego przemawia do czytacza głośno i dobitnie. Fantastycznie współgrają z nią  obrazy. Proste. Oszczędna kreska. Surowa kolorystyka (róż, czerń i biel) nadaje łagodności i lekkiego odrealnienia, nie zakłóca odbioru i świetnie (przynajmniej w moim odczuciu) podkreśla bezwład, marazm i beznadzieję życia bohaterki. Plansze z widokami miasta są IMO magiczne.

Niektóre wyglądają jak drzeworyty. Albo rozjechane zdjęcia z taniej gazety. Tak. Magiczne.


Jedną z najwiekszych zalet tej powieści jest cudnie oddany, zarówno wizualnie jak i słownie, brak złudzeń. Nawet przemiana Corriny pozbawiona jest hurraoptymizmu i generalnej coelhowskiej w duchu idei "znajdź swoją legendę a w tyłku zaświeci ci słońce". Ona nie wie, co będzie i nie obiecuje sobie wiele. Wie, że może się nie udać i że całkiem możliwe, że nic z tego nie wyjdzie. Ale wie też, że jeśli nic nie zrobi i da się wessać przymusowi, to już na pewno nie uda się nic.

To nie jest wesoła lektura. Smutna też nie. Spokojna i nastrojowa, do kilkukrotnego oglądnięcia i smakowania graficznych szczegółów i szczególików. Cieszę się, los mi ją wrzucił w ręce.

piątek, 9 stycznia 2015

Cytat na dziś

"Hope is a terrible thing, she said. Is it? Yes, it keep you living in another place, a place which doesn't exist. For some people it's better than where they are. For many it's a relief. From life, she said. A relief from life? Is that living? Some people don't have a choice. No and that's awful for them. Hope is better than misery, he said. Or despair. Hope belongs in the same box as despair. Hope is not so bad, he said. At least despair has truth to it."

-- Susan Minot, author of EVENING

I podkład muzyczny. Gavin. Loff.

czwartek, 8 stycznia 2015

Od rana...

... czułam, że to nie będzie dobry dzień. Kiedy Matju obudził wszystkich rykiem o 5.20 i ryk ten nie ustawał przez dłuższy czas, wzięłam to za nieomylny znak, że dzień będzie kijowy. I proszę - Ania stłukła swój tablet, który dostała pod choinkę. Tablet jest w kawałkach, dziecko kompletnie zdruzgotane i płacze (rozumiem ją, utrata elektroniki dla mnie też jest traumatycznym przeżyciem) a nad wszystkim unosi się widmo mojego egzaminu i dwóch świeżo objawionych zadań elearningowych, których nie zrobię bo mam tyle roboty, że nie ma kiedy.


wtorek, 6 stycznia 2015

Muzyka na wieczór

Coś pięknego na uspokojenie po ciężkim dniu :)

Help. Hilfe. Aiuto. Pomocy.

Niech już będzie jutro.
Jeszcze jedno "mamooo! mamoooooo! blablabla!!!!" i ściany tego mieszkania spłyną krwią i substancją szarą.
Albowiem wybuchnę jak poniemiecki niewypał i rozerwę na strzępy każdy kawałek materii ożywionej i nieożywionej w promieniu stu metrów. Następnie wyczyszczę konto i udam się w wymarzoną podróż na Karaiby. Gdzie będę siedzieć na plaży pod palmą i napierdalać kokosami w każdego, kto spróbuje się do mnie zbliżyć.


Am I a fuckin' diamond yet?

niedziela, 4 stycznia 2015

Google Photos

Aplikacja ta jest dziełem Szatana i karą za moje grzechy, niech będzie przeklęta na wieki. Zainstalowała mi się na tablecie przy ostatnim apdejcie systemu i zanim zorientowałam się jak działa, usunęłam sobie z bloga tak z 1/3 obrazków.

Temu, kto przyczepił ją obowiązkowo do systemu, życzę żeby oparszywiał.



Słowoteka małego człowieka

CIACHY - łyżwy.

Mamo, ja chcem mieć ciachy i jeździć ciach ciach!

Zaczynam myśleć, że postrzeganie łyżew jako narzędzi tnących (upadnę na lód i ktoś mi przejedzie łyżwą po palcach i je utnie...) jest cechą uniwersalną, wspólną wszystkim dużym ludziom i małym ludzikom.