Mąż przywrócony na łono rodziny, już jadąc z lotniska pytał mnie telefonicznie czy nie chcialabym się ewakuować na weekend ;) Dobry mąż, ludzki pan ;)
Piosneczka na dobranoc. Nie mogę się od niej odczepić, odkąd oglądnęłam fragmenty Grammy Awards. Beyonce śliczności.
piątek, 31 stycznia 2014
Koniec
Siódmego dnia więźniom skończyły się zapasy cierpliwości, optymizmu i dobrego humoru. Siły też się skończyły.
Mdli mnie od zmęczenia, frustracji i, zbliżającego się nieuchronnie, głębokiego doła. I od powtarzania sobie, że wszystko jest wspaniale, jest dobrze przecież. Tylko jestem zmęczona. Ale, jak to kiedyś usłyszałam od kogoś: "wszyscy są zmęczeni". Więc nie ma o co robić szumu. No nie?
Kryzys nadszedł chyłkiem, po cichutku i niespodziewanie, kiedy kończyłam późnym wieczorem krótkie tłumaczenie. Nie wiem jak to się stało, ale obudzilam się koło północy z twarzą na laptopie.
Powlokłam się do łóżka, gdzie akurat wtedy Mateusz postanowił się obudzić i zażądać wody, serka i bajek. Półżywa, robiłam wszystko, żeby go uciszyć, bo na myśl o tym, że wstaną i dziewczynki, sprawiała, że chciałam skulić się w kącie i żałośnie rozpłakać. Wołając mamę.
W końcu zasnął, ja też. Wstał o 5.30. Ja też.
Piąta noc zarwana? Szósta? Nie pamiętam a nie chce mi się liczyć. Chcę spać. tak strasznie, rozpaczliwie chcę spać.
Co to zmęczenie? Co to bezradność? Frustracja? Nie wiesz, dopóki, zjebana jak koń po westernie, nie położysz się do łóżka, tylko po to, żeby za chwilę z niego wstać i, potykając się o własne nogi oraz wpadając na meble, zajmować się wrzeszczącym dzieckiem. Drżąc z przerażenia, że za chwilę obudzą się i wstaną pozostałe dzieci. I już nigdy, nigdy nie pójdziesz spać i nigdy nie odpoczniesz i już zawsze ten ból głowy z wyczerpania, od którego ślepniesz na lewe oko i to się nigdy nie skończy i nic nie będzie lepiej.
Dzień dobry, depresjo. Zapraszam, rozgość się.
Mdli mnie od zmęczenia, frustracji i, zbliżającego się nieuchronnie, głębokiego doła. I od powtarzania sobie, że wszystko jest wspaniale, jest dobrze przecież. Tylko jestem zmęczona. Ale, jak to kiedyś usłyszałam od kogoś: "wszyscy są zmęczeni". Więc nie ma o co robić szumu. No nie?
Kryzys nadszedł chyłkiem, po cichutku i niespodziewanie, kiedy kończyłam późnym wieczorem krótkie tłumaczenie. Nie wiem jak to się stało, ale obudzilam się koło północy z twarzą na laptopie.
Powlokłam się do łóżka, gdzie akurat wtedy Mateusz postanowił się obudzić i zażądać wody, serka i bajek. Półżywa, robiłam wszystko, żeby go uciszyć, bo na myśl o tym, że wstaną i dziewczynki, sprawiała, że chciałam skulić się w kącie i żałośnie rozpłakać. Wołając mamę.
W końcu zasnął, ja też. Wstał o 5.30. Ja też.
Piąta noc zarwana? Szósta? Nie pamiętam a nie chce mi się liczyć. Chcę spać. tak strasznie, rozpaczliwie chcę spać.
Co to zmęczenie? Co to bezradność? Frustracja? Nie wiesz, dopóki, zjebana jak koń po westernie, nie położysz się do łóżka, tylko po to, żeby za chwilę z niego wstać i, potykając się o własne nogi oraz wpadając na meble, zajmować się wrzeszczącym dzieckiem. Drżąc z przerażenia, że za chwilę obudzą się i wstaną pozostałe dzieci. I już nigdy, nigdy nie pójdziesz spać i nigdy nie odpoczniesz i już zawsze ten ból głowy z wyczerpania, od którego ślepniesz na lewe oko i to się nigdy nie skończy i nic nie będzie lepiej.
Dzień dobry, depresjo. Zapraszam, rozgość się.
czwartek, 30 stycznia 2014
Na dobranoc...
... dobry wieczór, miś pluszooowy śpiewa wam...
Ulubiona piosenka moich dzieci aktualnie. O Misiu Uszatku. Nawet Matju śpiewa "misia Plusatka".
Nie ciągnie mnie do misiów, więc mnie na dobranoc śpiewa JT ;)
Ulubiona piosenka moich dzieci aktualnie. O Misiu Uszatku. Nawet Matju śpiewa "misia Plusatka".
Nie ciągnie mnie do misiów, więc mnie na dobranoc śpiewa JT ;)
Dzień szósty...
... zamknięcia. Może powinnam sobie robić kreseczki na ścianie jak więźniowie ;) Tylko, że mój wyrok jest bezterminowy, więc nie mam na co czekać ;)
Wszyscy zaczynamy cierpieć na syndrom więzienny, dzieci nudzą się każdym zajęciem po paru minutach, chyba, że...
... dostaną do łapek gadżety. Winszuję sobie teraz pozostawienia starych zajechanych telefonów. Pozbawione simkarty, służą za platformy rozrywkowe, naładowane grami w stylu "puknij bąbelek" albo "połącz kropeczki".
Tak, wtedy jest spokój.
Dzieci, jak widać, dają radę, natomiast z mamą jest znacznie gorzej, bo zaczyna słuchać Justina Biebera... Helpunku.
Wszyscy zaczynamy cierpieć na syndrom więzienny, dzieci nudzą się każdym zajęciem po paru minutach, chyba, że...
... dostaną do łapek gadżety. Winszuję sobie teraz pozostawienia starych zajechanych telefonów. Pozbawione simkarty, służą za platformy rozrywkowe, naładowane grami w stylu "puknij bąbelek" albo "połącz kropeczki".
Tak, wtedy jest spokój.
Dzieci, jak widać, dają radę, natomiast z mamą jest znacznie gorzej, bo zaczyna słuchać Justina Biebera... Helpunku.
środa, 29 stycznia 2014
Aaaaaaa
W kalendarzu odhaczam piąty dzień zamknięcia. Czwarta noc zarwana, trzy godziny snu to za mało, żeby żyć, a za dużo żeby spokojnie umrzeć w kącie ;)
Jest zombiastycznie.
Głowa boli od krzyków, dzieci też mają dość i zupełnie im sie nie dziwię.
Unikam kawy, żeby nie wpedzać się w kofeinowe stany lękowe, ale płacę za to sporą cenę - nie trafiam w drzwi oraz obijam się o ściany.
Bardzo, bardzo marzę o odpoczynku, prawdziwym, możliwie długim i możliwie daleko od ukochanej rodziny. Obsesyjnie ogladam Cabin Porn. Kilka tygodni w cichym domeczku, ukrytym gdzieś w lesie, zrobiłoby mi bardzo dobrze. Nawet bez internetu, prądu i ciepłej wody. Ale z ciszą i walizką książek. I swieżym powietrzem.
O, proszę, jaki śliczny domek do wynajęcia w Montanie:
Boże drogi, jak bardzo bym chciała znaleźć się gdzieś w dziczy. Można pojechać z dziećmi, czemu nie. Wszystko można zrobić z dziećmi. Jeśli się lubi nerwy, zamieszanie, ciągły tryb czuwania i wrzaski, mamo ja chcę jeść, mamo ale tego nie będę jadła, mamo sikuu, mamo a tu lata mucha, mamo nudzę się, mamo daj, mamo ona mnie bije, mamo weź, mamo zrób, zanieś, podaj, napraw, wytrzyj, nalej, kup. Bla bla bla bla. Można. Tyle, że mnie to nie nęci.
Bym miała życzenie rozpłynąć się w krajobrazie, biegać w terenie i wąchać las, nasiąkać wodą z jeziora, zbierać kamienie w potoczkach, siadać z książką na ciepłym mchu i zasysać słońce każdym centymetrem kwadratowym mojej powierzchni. I nic nie musieć. Bym chciała.
Jest zombiastycznie.
Głowa boli od krzyków, dzieci też mają dość i zupełnie im sie nie dziwię.
Unikam kawy, żeby nie wpedzać się w kofeinowe stany lękowe, ale płacę za to sporą cenę - nie trafiam w drzwi oraz obijam się o ściany.
Bardzo, bardzo marzę o odpoczynku, prawdziwym, możliwie długim i możliwie daleko od ukochanej rodziny. Obsesyjnie ogladam Cabin Porn. Kilka tygodni w cichym domeczku, ukrytym gdzieś w lesie, zrobiłoby mi bardzo dobrze. Nawet bez internetu, prądu i ciepłej wody. Ale z ciszą i walizką książek. I swieżym powietrzem.
O, proszę, jaki śliczny domek do wynajęcia w Montanie:
Boże drogi, jak bardzo bym chciała znaleźć się gdzieś w dziczy. Można pojechać z dziećmi, czemu nie. Wszystko można zrobić z dziećmi. Jeśli się lubi nerwy, zamieszanie, ciągły tryb czuwania i wrzaski, mamo ja chcę jeść, mamo ale tego nie będę jadła, mamo sikuu, mamo a tu lata mucha, mamo nudzę się, mamo daj, mamo ona mnie bije, mamo weź, mamo zrób, zanieś, podaj, napraw, wytrzyj, nalej, kup. Bla bla bla bla. Można. Tyle, że mnie to nie nęci.
Bym miała życzenie rozpłynąć się w krajobrazie, biegać w terenie i wąchać las, nasiąkać wodą z jeziora, zbierać kamienie w potoczkach, siadać z książką na ciepłym mchu i zasysać słońce każdym centymetrem kwadratowym mojej powierzchni. I nic nie musieć. Bym chciała.
wtorek, 28 stycznia 2014
Badanie
Standardowym badaniem u chorych dzieci jest badanie ogólne moczu. Nie wiem jak inne matki, ale mnie mrozi, kiedy lekarz beztrosko oznajmia "to zrobimy sobie mocz ogólny...". Oznacza to bowiem sajgon oraz pandemonium.
Jak to dziś ujęła mądra Koleżanka na fejsie - "siki to wrota piekieł". I tak właśnie jest ;)
U noworodów i małych niemowli nie ma problemu - przyklejasz specjalny woreczek-sikołapacz, zakładasz pieluchę i za jakiś czas zbierasz owoc swych starań ;) Ale w przypadku większych tuptaczy robi sie naprawdę trudno...
Najpierw zwyczajnie przyklejasz sikołapacz, zakładasz pieluchę i puszczasz stworka wolno. Za chwilę delikwent przychodzi do ciebie z gołym tyłkiem, machając radośnie pieluchą i woreczkiem pełnym, na przykład soku. Wody. Albo klocków lego ;)
Możesz powtórzyć próbę tyle razy, ile masz w posiadaniu sikołapaczy. Możesz też spróbować inaczej.
Myjesz i wyparzasz nocnik. Sadzasz. Nic. Za jakis czas próbujesz ponownie. Dziecko z zainteresowaniem patrzy, wierci się i, zanim się zorientujesz, wkłada do nocnika nogę. Albo sypie chrupki. Albo pluje. Tyle jesli chodzi o sterylność. Możesz umyć i wyparzyć jeszcze raz. Patrzysz na zegarek. Pobrania są tylko do 10.00, a na dojście do przychodni potrzebujesz co najmniej 40 minut. Czas płynie, ciśnienie lekko wzrasta. Myjesz i wyparzasz nocnik. W tym czasie dzieciak sika na podłogę. Ręce ci opadają i jesteś jednym wielkim "no kurważ".
Nie poddajesz się. Kreatywność to podstawa macierzyństwa. Najpierw trzeba podać więcej płynów. Biegasz za tuptaczem z butelką wody. Tuptacz odmawia, bo wcale mu się nie chce pić. Kusisz soczkiem. Udało się. Wciaga kilka łyków. Czekasz. Patrzysz na zegarek.
Prowadzisz młode do łazienki, sadzasz na sedesie, czule namawiasz "kochanie, zrób siusiu, sisisi, psi psi psi...", i strategicznie podstawiasz plastikowy pojemniczek. Dziecina, zafascynowana tym, co trzymasz w ręku, zapomina jak się robi siku. Czekasz. Młode wreszcie posikuje. Niestety, wierci sie przy tym jak owsik i bezcenny sik obryzguje ci rękę, starannie omijając pojemnik.
Czas płynie. Trzeba zrobić to badanie, przecież młode jest chore, na litość boską, i nie wiadomo co mu jest.
Bierzesz wiaderko. Myjesz, wyparzasz, wstawiasz do sedesu. Sadzasz. Dziecię patrzy pod siebie, krzywi się i gromko oznajmia "nieeeeeeeee!!!!!!". Sedes nie wygląda tak jak powinien i ono tam sikać nie będzie.
Ręce i inne części ciała opadają ci coraz niżej, stres ciśnie, presja czasu wzrasta. Zaczynasz myśleć, czy przypadkiem nie dałoby się wziać tego dziecka i wyżąć jak mokry ręcznik, w celu uzyskania upragnionej próbki.
Tonacy brzytwy się chwyta, więc stawiasz wszystko na jedną kartę. Puszczasz młode z gołym zadkiem i biegasz za nim krok w krok z pojemniczkiem w ręku, w nadziei, że jakimś cudem zdążysz.
Nie zdążasz. Mija graniczna godzina wyjścia do przychodni. Dziesięć minut później dziecko samo bierze nocnik i bez problemu napełnia go do połowy. Siwiejesz.
Jutro rano wszystko od nowa.
Życie jest takie ekscytujące ;)
Jak to dziś ujęła mądra Koleżanka na fejsie - "siki to wrota piekieł". I tak właśnie jest ;)
U noworodów i małych niemowli nie ma problemu - przyklejasz specjalny woreczek-sikołapacz, zakładasz pieluchę i za jakiś czas zbierasz owoc swych starań ;) Ale w przypadku większych tuptaczy robi sie naprawdę trudno...
Najpierw zwyczajnie przyklejasz sikołapacz, zakładasz pieluchę i puszczasz stworka wolno. Za chwilę delikwent przychodzi do ciebie z gołym tyłkiem, machając radośnie pieluchą i woreczkiem pełnym, na przykład soku. Wody. Albo klocków lego ;)
Możesz powtórzyć próbę tyle razy, ile masz w posiadaniu sikołapaczy. Możesz też spróbować inaczej.
Myjesz i wyparzasz nocnik. Sadzasz. Nic. Za jakis czas próbujesz ponownie. Dziecko z zainteresowaniem patrzy, wierci się i, zanim się zorientujesz, wkłada do nocnika nogę. Albo sypie chrupki. Albo pluje. Tyle jesli chodzi o sterylność. Możesz umyć i wyparzyć jeszcze raz. Patrzysz na zegarek. Pobrania są tylko do 10.00, a na dojście do przychodni potrzebujesz co najmniej 40 minut. Czas płynie, ciśnienie lekko wzrasta. Myjesz i wyparzasz nocnik. W tym czasie dzieciak sika na podłogę. Ręce ci opadają i jesteś jednym wielkim "no kurważ".
Nie poddajesz się. Kreatywność to podstawa macierzyństwa. Najpierw trzeba podać więcej płynów. Biegasz za tuptaczem z butelką wody. Tuptacz odmawia, bo wcale mu się nie chce pić. Kusisz soczkiem. Udało się. Wciaga kilka łyków. Czekasz. Patrzysz na zegarek.
Prowadzisz młode do łazienki, sadzasz na sedesie, czule namawiasz "kochanie, zrób siusiu, sisisi, psi psi psi...", i strategicznie podstawiasz plastikowy pojemniczek. Dziecina, zafascynowana tym, co trzymasz w ręku, zapomina jak się robi siku. Czekasz. Młode wreszcie posikuje. Niestety, wierci sie przy tym jak owsik i bezcenny sik obryzguje ci rękę, starannie omijając pojemnik.
Czas płynie. Trzeba zrobić to badanie, przecież młode jest chore, na litość boską, i nie wiadomo co mu jest.
Bierzesz wiaderko. Myjesz, wyparzasz, wstawiasz do sedesu. Sadzasz. Dziecię patrzy pod siebie, krzywi się i gromko oznajmia "nieeeeeeeee!!!!!!". Sedes nie wygląda tak jak powinien i ono tam sikać nie będzie.
Ręce i inne części ciała opadają ci coraz niżej, stres ciśnie, presja czasu wzrasta. Zaczynasz myśleć, czy przypadkiem nie dałoby się wziać tego dziecka i wyżąć jak mokry ręcznik, w celu uzyskania upragnionej próbki.
Tonacy brzytwy się chwyta, więc stawiasz wszystko na jedną kartę. Puszczasz młode z gołym zadkiem i biegasz za nim krok w krok z pojemniczkiem w ręku, w nadziei, że jakimś cudem zdążysz.
Nie zdążasz. Mija graniczna godzina wyjścia do przychodni. Dziesięć minut później dziecko samo bierze nocnik i bez problemu napełnia go do połowy. Siwiejesz.
Jutro rano wszystko od nowa.
Życie jest takie ekscytujące ;)
poniedziałek, 27 stycznia 2014
Wspomnień czar
Zamówiłam w prywatnej przychodni wizytę domową do trójki zaflegmionych bachores. Zadzwoniłam o 11.00. Przewidywany czas oczekiwania na lekarza to standardowo 8 godzin. Plus minus trzy godziny w razie jakichś problemów.
Zazwyczaj lekarz przyjeżdżał po max trzech godzinach. Nie tym razem...
Mija siódma godzinka oczekiwania, dzieci zaczynają przybierać pozycje horyzontalne, ja zaczynam przebierać niecierpliwie nogami, a lekarza ani widu ani słychu. Przyjedzie pewnie kiedy dzieci zasną glębokim snem, będę musiała je zrywać z łóżek do badania a następnie zapędzać z powrotem w pościel. Mało przyjemna perspektywa.
Ale zawsze to lepiej niż holować troje chorych dzieci do przychodni, tam czekać nie wiadomo ile, użerając się, i w poczekalni może złapać gratis jakiego dodatkowego wirusika.
Kiedy zaczynam tracić cierpliwość, myślę sobie, jak to było kiedyś, kiedy byłam nastolatką...
Na przykład, zeby dostać się do okulisty, musiałam wstać jakoś po pierwszej w nocy. O drugiej byłam już pod przychodnią. Był, proszę państwa, luty, więc temperatura odpowiednio niska. Nie byłam jednakowoż pierwsza, o nie! Tym razem, o którym myślę, byłam druga.
Przychodnię otwierali o 7.00, czekaliśmy więc na siarczystym mrozie, przytupując i konwersując uprzejmie o chorobach i lekarzach. Bardzo pilnowano kolejności. Każdy pacjent, który pojawiał się pod drzwiami, był informowany, który jest w kolejce. Trzymaliśmy się razem jak stado surykatek, patrząc jedno drugiemu na ręce, żeby tylko ktoś się nie wepchnął. zawsze czujni, zawsze ostrożni.
Przychodnię otwierano, jak wspomniałam, o 7.00. Można było się ogrzać i wysikać. Ale rejestrować pacjentów zaczynano dopiero o 7.30. Do okulisty było 8 numerków. Ja się załapałam, oczywiście, przyczepiona jak pijawka do starszego pana, który był przede mną, nie dałam się wypchnąć z kolejki, chociaż co niektóre babony próbowały wyslizgać chudą, zgarbioną i wyraźnie nieśmiałą nastolatkę w wielkich okularach. Pechowcy, którym nie chciało się wcześniej wstać, odeszli z niczym i całą operację musieli powtarzać jeszcze raz.
Lekarz, teoretycznie zaczynał przyjmowac o 8.00. W praktyce, raczej przed 9.00. Albo po. Szczęśliwcy z numerkami siedzieli jak przymurowani pod gabinetem, bojąc się oddalić nawet na krok. Jak zachciało ci się lać - miałeś pecha.
To, że miałam numerek dwa, nie oznaczało bynajmniej, że dostanę się do gabinetu szybko. Wchodziły tam różne osoby, których w kolejce nie widziałam. Co najmniej 3. To ci, którzy znali odpowiednich ludzi. Na przykład opryskliwe i wredne jak sam szatan babiszcza z rejestracji. Żeny za pultem ;)
Do lekarza weszłam jakoś przed dwunastą. Przypominam - miałam numer 2. Nieszczęśnik (albo szczęściarz - zależy jak na to patrzeć) z numerem 8, miał przed sobą jeszcze co najmniej 5 godzin kiblowania pod drzwiami. Ale przynajmniej miał gwarancję, że go przyjmą, prawdaż. Luksus, panie.
Te, jakże ciepłe i wzruszające wspomnienia, przywracają mi właściwą perspektywę i pozwalają odnaleźć w sobie zupełnie niespodziewane zasoby cierpliwości... ;)
Zazwyczaj lekarz przyjeżdżał po max trzech godzinach. Nie tym razem...
Mija siódma godzinka oczekiwania, dzieci zaczynają przybierać pozycje horyzontalne, ja zaczynam przebierać niecierpliwie nogami, a lekarza ani widu ani słychu. Przyjedzie pewnie kiedy dzieci zasną glębokim snem, będę musiała je zrywać z łóżek do badania a następnie zapędzać z powrotem w pościel. Mało przyjemna perspektywa.
Ale zawsze to lepiej niż holować troje chorych dzieci do przychodni, tam czekać nie wiadomo ile, użerając się, i w poczekalni może złapać gratis jakiego dodatkowego wirusika.
Kiedy zaczynam tracić cierpliwość, myślę sobie, jak to było kiedyś, kiedy byłam nastolatką...
Na przykład, zeby dostać się do okulisty, musiałam wstać jakoś po pierwszej w nocy. O drugiej byłam już pod przychodnią. Był, proszę państwa, luty, więc temperatura odpowiednio niska. Nie byłam jednakowoż pierwsza, o nie! Tym razem, o którym myślę, byłam druga.
Przychodnię otwierali o 7.00, czekaliśmy więc na siarczystym mrozie, przytupując i konwersując uprzejmie o chorobach i lekarzach. Bardzo pilnowano kolejności. Każdy pacjent, który pojawiał się pod drzwiami, był informowany, który jest w kolejce. Trzymaliśmy się razem jak stado surykatek, patrząc jedno drugiemu na ręce, żeby tylko ktoś się nie wepchnął. zawsze czujni, zawsze ostrożni.
Przychodnię otwierano, jak wspomniałam, o 7.00. Można było się ogrzać i wysikać. Ale rejestrować pacjentów zaczynano dopiero o 7.30. Do okulisty było 8 numerków. Ja się załapałam, oczywiście, przyczepiona jak pijawka do starszego pana, który był przede mną, nie dałam się wypchnąć z kolejki, chociaż co niektóre babony próbowały wyslizgać chudą, zgarbioną i wyraźnie nieśmiałą nastolatkę w wielkich okularach. Pechowcy, którym nie chciało się wcześniej wstać, odeszli z niczym i całą operację musieli powtarzać jeszcze raz.
Lekarz, teoretycznie zaczynał przyjmowac o 8.00. W praktyce, raczej przed 9.00. Albo po. Szczęśliwcy z numerkami siedzieli jak przymurowani pod gabinetem, bojąc się oddalić nawet na krok. Jak zachciało ci się lać - miałeś pecha.
To, że miałam numerek dwa, nie oznaczało bynajmniej, że dostanę się do gabinetu szybko. Wchodziły tam różne osoby, których w kolejce nie widziałam. Co najmniej 3. To ci, którzy znali odpowiednich ludzi. Na przykład opryskliwe i wredne jak sam szatan babiszcza z rejestracji. Żeny za pultem ;)
Do lekarza weszłam jakoś przed dwunastą. Przypominam - miałam numer 2. Nieszczęśnik (albo szczęściarz - zależy jak na to patrzeć) z numerem 8, miał przed sobą jeszcze co najmniej 5 godzin kiblowania pod drzwiami. Ale przynajmniej miał gwarancję, że go przyjmą, prawdaż. Luksus, panie.
Te, jakże ciepłe i wzruszające wspomnienia, przywracają mi właściwą perspektywę i pozwalają odnaleźć w sobie zupełnie niespodziewane zasoby cierpliwości... ;)
Ten dziwny moment...
... kiedy jesteś tak spragniona rozmowy z drugim człowiekiem, że cieszysz się jak zadzwoni do ciebie teleankieter i z przyjemnością odpowiadasz na wszystkie debilne pytania.
Poza tym, żal mi tych ludzi. Telemarketing to jedno z najpodlejszych zajęć wygenerowanych przez cywilizację informacyjną.
Przypominają mi się czasy kiedy, świeżo po studiach, rozpaczliwie szukalam pracy przez osiem miesięcy. Trafiłam raz na spotkanie ulicznych akwizytorów i miałam okazję zobaczyć jak przygotowują się do wyjścia. Stawali w kółku, zdejmowali buty i skarpetki, następnie śpiewali "Hej sokoły", klepiąc się nawzajem po tyłkach. Żeby przełamać strach przed potencjalnym klientem.
Jestem głęboko wdzięczna, że nie muszę tego robić. Niech ta myśl będzie mottem dzisiejszego dnia.
Poza tym, żal mi tych ludzi. Telemarketing to jedno z najpodlejszych zajęć wygenerowanych przez cywilizację informacyjną.
Przypominają mi się czasy kiedy, świeżo po studiach, rozpaczliwie szukalam pracy przez osiem miesięcy. Trafiłam raz na spotkanie ulicznych akwizytorów i miałam okazję zobaczyć jak przygotowują się do wyjścia. Stawali w kółku, zdejmowali buty i skarpetki, następnie śpiewali "Hej sokoły", klepiąc się nawzajem po tyłkach. Żeby przełamać strach przed potencjalnym klientem.
Jestem głęboko wdzięczna, że nie muszę tego robić. Niech ta myśl będzie mottem dzisiejszego dnia.
Długi weekend
Weekend nieco nam się przedłuża. Mąż wyjechany. Dzieci chore. Zakaz wychodzenia z domu. Wypełnionego, nadmieniam, po sufit, krzykiem, gorączką i wirusami ;)
Grunt to nie wpaść w panikę. Jest nieźle. Jest dobrze. Jako rozwydrzona, wielkomiejska burżujka, mam dostęp do lekarskich wizyt domowych oraz supermarketów online. Należy tylko zachować kamienny spokój i nie pozwolić się wykończyć trójce zasmarkańców. ;)
Z utęsknieniem czekam kiedy Matju zaśnie i będę mogła pójść wynieść śmieci. Będą to najlepsze trzy minuty dzisiejszego dnia ;)
Swoją drogą zastanawiam się - co by się stało, gdyby jedno z dzieci musiało trafic do szpitala a ja z nim? Dodatkowych dzieci nie zabiorą do karetki ani na oddział, bo nie wolno. Sąsiedzi w pracy. Mąż w podróży. Babcie nieosiągalne. Jest to jeden z moich najbardziej przerażających horrorów, czasem mi się to śni i budzę się w stanie szoku. Co się robi w takiej sytuacji? Zabierają dzieciaki do Izby Dziecka? Nie wiem i chyba nie chcę się nigdy dowiedzieć. Za bardzo się boję.
niedziela, 26 stycznia 2014
"Love is a dog from hell" - Charles Bukowski
Dzisiejszy wieczór sponsoruje...
Zbiór poezji Bukowskiego, mój osobiście ulubiony. Najlepiej smakuje z piwem i, jeśli kto kopci, paczką fajek. Wydany po raz pierwszy w 1977 roku, więc ma tyle lat co ja.
Bukowski jest jak samo życie - brudny i wulgarny, smutny i śmieszny, a do tego nieodparcie pociągający. Pozbawiony złudzeń i za złudzeniami goniący. Prosty. Pastewny. Surowy. Wyrafinowany. Oczywisty. Niejasny.
Jego wiersze przynoszą mi ulgę, przypominają czas, kiedy żyłam bardzo mocno, nurkując na oślep w rzeczywistości, a nie oglądając ją ostrożnie zza sterylnego ekranu laptopa. Pod tymi słowami, jak od uderzeń młotkiem, spadają ze mnie warstwy lat, uwarunkowań, uwiązań i zobowiązań, beznadziejnych wyborów, rozczarowania, żalu, strachu. Cały ten zbędny bagaż gdzieś ginie, a zostaje to co JEST. Jest, jak jest.
"one of the hottest"
she wore a platinum blond wig
and her face was rouged and powdered
and she put the lipstick on
making a huge painted mouth
and her neck was wrinkled
but she still had the ass of a young girl
and the legs were good.
she wore blue panties and I got them off
raised her dress, and with the TV flickering
I took her standing up.
as we struggled around the room
(I'm fucking the grave, I thought, I'm
bringing the dead back to life, marvelous
so marvelous
like eating cold olives at 3 a.m.
with half the town on fire)
I came.
you boys can keep your virgins
give me hot old women in high heels
with asses that forgot to get old.
of course, you leave afterwards
or get very drunk
which is the same
thing.
we drank wine for hours and watched tv
and when we went to bed.
to sleep it off.
she left her teeth in all
night long.
TUTAJ mozna podejrzeć całość.
Zbiór poezji Bukowskiego, mój osobiście ulubiony. Najlepiej smakuje z piwem i, jeśli kto kopci, paczką fajek. Wydany po raz pierwszy w 1977 roku, więc ma tyle lat co ja.
Bukowski jest jak samo życie - brudny i wulgarny, smutny i śmieszny, a do tego nieodparcie pociągający. Pozbawiony złudzeń i za złudzeniami goniący. Prosty. Pastewny. Surowy. Wyrafinowany. Oczywisty. Niejasny.
Jego wiersze przynoszą mi ulgę, przypominają czas, kiedy żyłam bardzo mocno, nurkując na oślep w rzeczywistości, a nie oglądając ją ostrożnie zza sterylnego ekranu laptopa. Pod tymi słowami, jak od uderzeń młotkiem, spadają ze mnie warstwy lat, uwarunkowań, uwiązań i zobowiązań, beznadziejnych wyborów, rozczarowania, żalu, strachu. Cały ten zbędny bagaż gdzieś ginie, a zostaje to co JEST. Jest, jak jest.
"one of the hottest"
she wore a platinum blond wig
and her face was rouged and powdered
and she put the lipstick on
making a huge painted mouth
and her neck was wrinkled
but she still had the ass of a young girl
and the legs were good.
she wore blue panties and I got them off
raised her dress, and with the TV flickering
I took her standing up.
as we struggled around the room
(I'm fucking the grave, I thought, I'm
bringing the dead back to life, marvelous
so marvelous
like eating cold olives at 3 a.m.
with half the town on fire)
I came.
you boys can keep your virgins
give me hot old women in high heels
with asses that forgot to get old.
of course, you leave afterwards
or get very drunk
which is the same
thing.
we drank wine for hours and watched tv
and when we went to bed.
to sleep it off.
she left her teeth in all
night long.
TUTAJ mozna podejrzeć całość.
Kamień milowy
"Znajdź coś dobrego w każdym dniu."
Dziś nie musiałam szukać, dobre samo się znalazło. Otóż, tadaaaam!...
Matju umie wydmuchać nos.
"I co, to tyle? O co ten krzyk?" - zapytałby bezdzietny ktoś, żyjacy w błogiej nieświadomości. Otóż, spieszę wyjaśnić, że umiejętność wydmuchania nosa oznacza definitywne ROZSTANIE Z GLUTOCIĄGIEM.
Dobry Losie, co za ulga...
Noworodki, niemowlaki i małe tuptacze nie umieją wydmuchać nosa. Dlatego katar, to, u takich dzieci, dramat i grecka tragedia w stu aktach. Najmniejsze nie mogą jeść, bo jak tu ssać z zatkanym nosem. I mniejsze i większe nie mogą spać. Są rozdrażnione, zmęczone, głodne i płaczą, płaczą, płaczą, piszczą i narzekają.
Zalegający gdzieś w środku glut jest najczęstszą przyczyną zapalenia ucha wewnętrznego...
Gluta, jak wiedzą wszystkie matki, należy więc usuwać. Mechanicznie. Za pomocą gruszki lub glutociągu.
Gruszki u nas się nie sprawdziły, Frida przyprawiala mnie o hiperwentylację, więc mamy taki sprzęt:
Wygląda groźnie, podłącza się go do odkurzacza. Mózgu dziecku nie wyssie, nie ma obawy, natomiast budzi w moim potomstwie zgrozę i przerażenie. Może dlatego, że, zmordowana walką z chorobą, zazwyczaj nie mam siły ani chęci na ceregiele, biorę delikwenta, unieruchamiam, odsysam i już.
Wiekszość dzieci, podłączonych do jakiegokolwiek glutociągu, broni się jak może; wierzgają, krzyczą, wyrywają się i cała operacja przypomina próbę obezwładnienia wściekłej ośmiornicy. Jest to prawdopodobnie jedna z bardziej znielubianych rodzicielskich czynności, niestety konieczna, bo katar to dość częsta przypadłość.
Ale ja już mam spokój :D Dzięki temu że Matju - alleluja, hurraaa, hopsasa!! - umie wydmuchać nos.
Dziś nie musiałam szukać, dobre samo się znalazło. Otóż, tadaaaam!...
Matju umie wydmuchać nos.
"I co, to tyle? O co ten krzyk?" - zapytałby bezdzietny ktoś, żyjacy w błogiej nieświadomości. Otóż, spieszę wyjaśnić, że umiejętność wydmuchania nosa oznacza definitywne ROZSTANIE Z GLUTOCIĄGIEM.
Dobry Losie, co za ulga...
Noworodki, niemowlaki i małe tuptacze nie umieją wydmuchać nosa. Dlatego katar, to, u takich dzieci, dramat i grecka tragedia w stu aktach. Najmniejsze nie mogą jeść, bo jak tu ssać z zatkanym nosem. I mniejsze i większe nie mogą spać. Są rozdrażnione, zmęczone, głodne i płaczą, płaczą, płaczą, piszczą i narzekają.
Zalegający gdzieś w środku glut jest najczęstszą przyczyną zapalenia ucha wewnętrznego...
Gluta, jak wiedzą wszystkie matki, należy więc usuwać. Mechanicznie. Za pomocą gruszki lub glutociągu.
Gruszki u nas się nie sprawdziły, Frida przyprawiala mnie o hiperwentylację, więc mamy taki sprzęt:
Wygląda groźnie, podłącza się go do odkurzacza. Mózgu dziecku nie wyssie, nie ma obawy, natomiast budzi w moim potomstwie zgrozę i przerażenie. Może dlatego, że, zmordowana walką z chorobą, zazwyczaj nie mam siły ani chęci na ceregiele, biorę delikwenta, unieruchamiam, odsysam i już.
Wiekszość dzieci, podłączonych do jakiegokolwiek glutociągu, broni się jak może; wierzgają, krzyczą, wyrywają się i cała operacja przypomina próbę obezwładnienia wściekłej ośmiornicy. Jest to prawdopodobnie jedna z bardziej znielubianych rodzicielskich czynności, niestety konieczna, bo katar to dość częsta przypadłość.
Ale ja już mam spokój :D Dzięki temu że Matju - alleluja, hurraaa, hopsasa!! - umie wydmuchać nos.
Subskrybuj:
Posty (Atom)