poniedziałek, 27 stycznia 2014

Wspomnień czar

Zamówiłam w prywatnej przychodni wizytę domową do trójki zaflegmionych bachores. Zadzwoniłam o 11.00. Przewidywany czas oczekiwania na lekarza to standardowo 8 godzin. Plus minus trzy godziny w razie jakichś problemów.
Zazwyczaj lekarz przyjeżdżał po max trzech godzinach. Nie tym razem...
Mija siódma godzinka oczekiwania, dzieci zaczynają przybierać pozycje horyzontalne, ja zaczynam przebierać niecierpliwie nogami, a lekarza ani widu ani słychu. Przyjedzie pewnie kiedy dzieci zasną glębokim snem, będę musiała je zrywać z łóżek do badania a następnie zapędzać z powrotem w pościel. Mało przyjemna perspektywa.
Ale zawsze to lepiej niż holować troje chorych dzieci do przychodni, tam czekać nie wiadomo ile, użerając się, i w poczekalni może złapać gratis jakiego dodatkowego wirusika.

Kiedy zaczynam tracić cierpliwość, myślę sobie, jak to było kiedyś, kiedy byłam nastolatką...
Na przykład, zeby dostać się do okulisty, musiałam wstać jakoś po pierwszej w nocy. O drugiej byłam już pod przychodnią. Był, proszę państwa, luty, więc temperatura odpowiednio niska. Nie byłam jednakowoż pierwsza, o nie! Tym razem, o którym myślę, byłam druga.
Przychodnię otwierali o 7.00, czekaliśmy więc na siarczystym mrozie, przytupując i konwersując uprzejmie o chorobach i lekarzach. Bardzo pilnowano kolejności. Każdy pacjent, który pojawiał się pod drzwiami, był informowany, który jest w kolejce. Trzymaliśmy się razem jak stado surykatek, patrząc jedno drugiemu na ręce, żeby tylko ktoś się nie wepchnął. zawsze czujni, zawsze ostrożni.
Przychodnię otwierano, jak wspomniałam, o 7.00. Można było się ogrzać i wysikać. Ale rejestrować pacjentów zaczynano dopiero o 7.30. Do okulisty było 8 numerków. Ja się załapałam, oczywiście, przyczepiona jak pijawka do starszego pana, który był przede mną, nie dałam się wypchnąć z kolejki, chociaż co niektóre babony próbowały wyslizgać chudą, zgarbioną i wyraźnie nieśmiałą nastolatkę w wielkich okularach. Pechowcy, którym nie chciało się wcześniej wstać, odeszli z niczym i całą operację musieli powtarzać jeszcze raz.
Lekarz, teoretycznie zaczynał przyjmowac o 8.00. W praktyce, raczej przed 9.00. Albo po. Szczęśliwcy z numerkami siedzieli jak przymurowani pod gabinetem, bojąc się oddalić nawet na krok. Jak zachciało ci się lać - miałeś pecha.
To, że miałam numerek dwa, nie oznaczało bynajmniej, że dostanę się do gabinetu szybko. Wchodziły tam różne osoby, których w kolejce nie widziałam. Co najmniej 3. To ci, którzy znali odpowiednich ludzi. Na przykład opryskliwe i wredne jak sam szatan babiszcza z rejestracji. Żeny za pultem ;)
Do lekarza weszłam jakoś przed dwunastą. Przypominam - miałam numer 2. Nieszczęśnik (albo szczęściarz - zależy jak na to patrzeć) z numerem 8, miał przed sobą jeszcze co najmniej 5 godzin kiblowania pod drzwiami. Ale przynajmniej miał gwarancję, że go przyjmą, prawdaż. Luksus, panie.

Te, jakże ciepłe i wzruszające wspomnienia,  przywracają mi właściwą perspektywę i pozwalają odnaleźć w sobie zupełnie niespodziewane zasoby cierpliwości... ;)

4 komentarze:

MF pisze...

Mi mama opowiadała, jak byłam kilkumiesięcznym niemowlakiem i wybuchł stan wojenny, ja chora, malutka, wojsko na ulicach, zima, lekarz w drugim mieście. Mama spakowała wszystko co trzeba gdyby nas zatrzymali, i nie wróciłybyśmy do domu. Wyobrażam sobie ten stres...

Cuilwen pisze...

I wtedy nie było pampersów oraz kaszek rozpuszczalnych, mokrych chusteczek, mleka w proszku którego nie trzeba gotować...

MF pisze...

Ale wiesz, ludzie nie wiedzieli wtedy że może być inaczej, wygodniej, więc dawali radę. Co innego jak znasz lepszą perspektywę :)

Cuilwen pisze...

Tez prawda ;) Mnie się to wydaje nie do przejścia, ale gdybym nie wiedziała że można inaczej to pewnie byłabym calkiem zadowolona ;)