sobota, 22 lutego 2014
czwartek, 20 lutego 2014
Ferie
Otóż ferie są.
Babcia (moja mama) okazała chrześcijańskie miłosierdzie i wzięła do siebie dziewczynki na kilka dni. Dziś zostały odwiezione. Tak oto stałam się Matką Jednego Dziecka i czuję się jak na wakacjach...
Ten miły okres rozpoczęłam wizytą w kinie i obejrzeniem nowego Robocopa (film tak mnie zachwycił, że pare razy mało się nie udusiłam, wstrzymując oddech).
Zamierzam odpocząć. Chyba, że los plunie mi w twarz wirusem i Młody zachoruje.
Boże, uchowaj.
Babcia (moja mama) okazała chrześcijańskie miłosierdzie i wzięła do siebie dziewczynki na kilka dni. Dziś zostały odwiezione. Tak oto stałam się Matką Jednego Dziecka i czuję się jak na wakacjach...
Ten miły okres rozpoczęłam wizytą w kinie i obejrzeniem nowego Robocopa (film tak mnie zachwycił, że pare razy mało się nie udusiłam, wstrzymując oddech).
Zamierzam odpocząć. Chyba, że los plunie mi w twarz wirusem i Młody zachoruje.
Boże, uchowaj.
Małe duże
W szkole ferie. Na szczęście w przedszkolu nie.
Ania i Matju zostali brutalnie wyrwani z ciepłego domostwa, wyszarpano z ich małych rączek akcesoria niezbędne do przeżycia, jak tablet i smartfon z grami, bezlitośnie ubrano, wyprowadzono i pozostawiono w placówce edukacyjno-wychowawczej, za co niech Bogu będą dzięki, amen alleluja.
Zażywam, w związku z tym, przyjemności przebywania z ośmiolatką, sztuk jeden. Nastawiłam się na błogość, ciszę i spokój i faktycznie, przez pierwsze dwie godziny trwała sielanka. Potem zadzwonił telefon...
- Cześć, tu mama Ł, nie bylo go w szkole w piątek i nauczycielka powiedziała, że przekaże mu pracę domową przez Zuzę. Czy Zu ma coś dla niego?
Patrzę na swoje dziecko. Dziecko odpowiada mi spojrzeniem doskonale wypranym z emocji i myśli.
Pytam:
- Córciu, masz cos do przekazania dla Ł?
Dziecko, nie zmieniając wyrazu twarzy, po dłuższym namyśle odpowiada:
- Nie wiem.
WTF? Co to za odpowiedź? Nie ustępuję.
- Pytałam, czy macie jakąś pracę domową. To jak, macie czy nie?
- Nie mamy.
Odpowiadam do telefonu, że nie, nie mamy nic do przekazania. Odkładam słuchawkę.
Coś mnie tknęło, żeby jednak temat pociągnąć dalej.
- Zuza, czy pani dała ci jakieś kartki dla Ł? Coś do zrobienia?
Wysiłek umysłowy, malujący sie na twarzy mojego dziecka, mógłby przyprawić samego Einsteina o rumieniec wstydu.
- Tak. - odpowiada po chwili. - Mam.
Z miejsca trafia mnie siarczysty szlag. Dzwonię do mamy Ł, i mówię, że jednak owszem tak, mamy coś dla niej. Podrzucę jej to do domu przed południem.
Odkładam słuchawkę. Stoję nad Zuzą, grzebiącą niemrawo w plecaku.
- Gdzie masz te kartki? Daj, to im zaniosę.
- Nie wiem.
Szlag trafia mnie coraz większy.
- Jak to nie wiesz? Szukaj!
Zu wywala z plecaka pięć kilo śmieci: opakowania po cukierkach, resztki wycinanek, zgruchmanione kartki z rozwiązanymi zadaniami, połamane kredki, klej bez zakrętki...
Zaczyna mi drgać prawa ręka.
Kartek nie ma.
Nie ma i już.
Zu, czując niejasno, że chyba coś skrewiła i że matce rośnie ciśnienie, zaczyna tłumaczyć, że na pewno włożyła je do ksiązki, a książki pani im zabrała, żeby zostały w szkole a tak w ogóle to ona nic nie wie i o co chodzi...
W mojej głowie bezpiecznik robi cichutkie "pyk!".
Zachowując kamienną twarz i promieniując wściekłością, wysypuję wszystkie śmieci na biurko, każę powyrzucać to, co zbędne. Wyglądam tak, że moje polecenia są wykonywane dokładnie, natychmiast i bez śladu oporu.
W teczce, przeznaczonej do przechowywania luźnych kartek z ćwiczeniami, znajduję jakieś 20 rysunków kucyków Pony, kolekcję opakowań po batonikach i resztki kanapki sprzed 3 tygodni.
W stercie śmieci na biurku dostrzegam zadrukowaną kartkę. Wyciągam.
- Co to jest?
Dziecko oznajmia, z wyraźną ulgą, że to jest właśnie ta praca domowa dla kolegi.
Kartek jest trzy.
- No dobrze, to jest to, co dostałaś dla kolegi a ty też masz zrobić to samo?
- No, tak!
- To gdzie TWOJE kartki?
- Nie wiem...
W tym momencie uznałam, że jeśli się nie oddalę, to nie wiem czy nie popełnię czynów karalnych. Ubrałam się i wyszłam na poszukiwanie punktu ksero.
Podobną akcję z pracą domową mamy przynajmniej raz w tygodniu. Dziecko zapytane czy ma coś do zrobienia odpowiada, że nie ma, albo że nie wie. Potem okazuje się, że jednak owszem, ma. I dostaje minusa za nieprzygotowanie.
Nie wie, jaką lekturę ma przeczytać.
Nie lubi czytać i zasypia nad książką po jednej stronie.
Nie wie, co ma przynieść na lekcje.
Nie wie, kiedy będzie sprawdzian.
Nie wie, gdzie się podziały kartki z pracą domową.
Ale doskonale wie o której godzinie i którego dnia jest w tv bajka, którą chce obejrzeć. Nie ma problemu z zapamiętaniem piosenek z reklam zabawek. Bez trudu wymienia z pamięci imiona wszystkich znanych sobie wróżek, księżniczek, tęczowych kucyków i innych stworów. Nie omieszka mi przypomnieć, że trzy dni temu obiecałam, że dziś na podwieczorek będzie budyń.
Taki paradoks.
Ania i Matju zostali brutalnie wyrwani z ciepłego domostwa, wyszarpano z ich małych rączek akcesoria niezbędne do przeżycia, jak tablet i smartfon z grami, bezlitośnie ubrano, wyprowadzono i pozostawiono w placówce edukacyjno-wychowawczej, za co niech Bogu będą dzięki, amen alleluja.
Zażywam, w związku z tym, przyjemności przebywania z ośmiolatką, sztuk jeden. Nastawiłam się na błogość, ciszę i spokój i faktycznie, przez pierwsze dwie godziny trwała sielanka. Potem zadzwonił telefon...
- Cześć, tu mama Ł, nie bylo go w szkole w piątek i nauczycielka powiedziała, że przekaże mu pracę domową przez Zuzę. Czy Zu ma coś dla niego?
Patrzę na swoje dziecko. Dziecko odpowiada mi spojrzeniem doskonale wypranym z emocji i myśli.
Pytam:
- Córciu, masz cos do przekazania dla Ł?
Dziecko, nie zmieniając wyrazu twarzy, po dłuższym namyśle odpowiada:
- Nie wiem.
WTF? Co to za odpowiedź? Nie ustępuję.
- Pytałam, czy macie jakąś pracę domową. To jak, macie czy nie?
- Nie mamy.
Odpowiadam do telefonu, że nie, nie mamy nic do przekazania. Odkładam słuchawkę.
Coś mnie tknęło, żeby jednak temat pociągnąć dalej.
- Zuza, czy pani dała ci jakieś kartki dla Ł? Coś do zrobienia?
Wysiłek umysłowy, malujący sie na twarzy mojego dziecka, mógłby przyprawić samego Einsteina o rumieniec wstydu.
- Tak. - odpowiada po chwili. - Mam.
Z miejsca trafia mnie siarczysty szlag. Dzwonię do mamy Ł, i mówię, że jednak owszem tak, mamy coś dla niej. Podrzucę jej to do domu przed południem.
Odkładam słuchawkę. Stoję nad Zuzą, grzebiącą niemrawo w plecaku.
- Gdzie masz te kartki? Daj, to im zaniosę.
- Nie wiem.
Szlag trafia mnie coraz większy.
- Jak to nie wiesz? Szukaj!
Zu wywala z plecaka pięć kilo śmieci: opakowania po cukierkach, resztki wycinanek, zgruchmanione kartki z rozwiązanymi zadaniami, połamane kredki, klej bez zakrętki...
Zaczyna mi drgać prawa ręka.
Kartek nie ma.
Nie ma i już.
Zu, czując niejasno, że chyba coś skrewiła i że matce rośnie ciśnienie, zaczyna tłumaczyć, że na pewno włożyła je do ksiązki, a książki pani im zabrała, żeby zostały w szkole a tak w ogóle to ona nic nie wie i o co chodzi...
W mojej głowie bezpiecznik robi cichutkie "pyk!".
Zachowując kamienną twarz i promieniując wściekłością, wysypuję wszystkie śmieci na biurko, każę powyrzucać to, co zbędne. Wyglądam tak, że moje polecenia są wykonywane dokładnie, natychmiast i bez śladu oporu.
W teczce, przeznaczonej do przechowywania luźnych kartek z ćwiczeniami, znajduję jakieś 20 rysunków kucyków Pony, kolekcję opakowań po batonikach i resztki kanapki sprzed 3 tygodni.
W stercie śmieci na biurku dostrzegam zadrukowaną kartkę. Wyciągam.
- Co to jest?
Dziecko oznajmia, z wyraźną ulgą, że to jest właśnie ta praca domowa dla kolegi.
Kartek jest trzy.
- No dobrze, to jest to, co dostałaś dla kolegi a ty też masz zrobić to samo?
- No, tak!
- To gdzie TWOJE kartki?
- Nie wiem...
W tym momencie uznałam, że jeśli się nie oddalę, to nie wiem czy nie popełnię czynów karalnych. Ubrałam się i wyszłam na poszukiwanie punktu ksero.
Podobną akcję z pracą domową mamy przynajmniej raz w tygodniu. Dziecko zapytane czy ma coś do zrobienia odpowiada, że nie ma, albo że nie wie. Potem okazuje się, że jednak owszem, ma. I dostaje minusa za nieprzygotowanie.
Nie wie, jaką lekturę ma przeczytać.
Nie lubi czytać i zasypia nad książką po jednej stronie.
Nie wie, co ma przynieść na lekcje.
Nie wie, kiedy będzie sprawdzian.
Nie wie, gdzie się podziały kartki z pracą domową.
Ale doskonale wie o której godzinie i którego dnia jest w tv bajka, którą chce obejrzeć. Nie ma problemu z zapamiętaniem piosenek z reklam zabawek. Bez trudu wymienia z pamięci imiona wszystkich znanych sobie wróżek, księżniczek, tęczowych kucyków i innych stworów. Nie omieszka mi przypomnieć, że trzy dni temu obiecałam, że dziś na podwieczorek będzie budyń.
Taki paradoks.
środa, 19 lutego 2014
Autogłask
Czytam, jak sobie radzić, kiedy w głowie się przestawia.
I trafiłam na coś, co mną wstrząsnęło. Taka nieoczywista oczywistość:
"Ask yourself if you’d say what you’re thinking about yourself to someone else." Zadaj sobie pytanie, czy to, co właśnie myślisz o sobie, powiedziałbyś komuś innemu.
Otóż ni cholery. Nikomu nie nawrzucałabym tak bezlitośnie, jak wrzucam samej sobie. I założę się, że nie tylko ja tak mam.
Teoretycznie to proste - być dla siebie dobrym. Ale w praktyce jest jakby trudniej. Martin Seligman, którego bardzo poważam, twierdzi, że nasze mózgi zaprogramowane są na myślenie negatywne. Gdyby było inaczej, rodzaj ludzki by nie przetrwał - pławiąc się w samozadowoleniu, nasi przodkowie nie byliby w stanie przewidywać niebezpieczeństw i adaptować się do zmiennych warunków.
Czasem jednak, kiedy taki zbłąkany mózg jak mój trafia do Strefy Mroku, negatywne myślenie staje się jedynym dostępnym GPSem, który szybko i pewnie prowadzi mnie prosto w bagno. Poganiając kopniakami.
Co robić, co robić?
Najpierw stop i krok w tył. Tutaj pomaga inny pan, którego również bardzo poważam - Jon Kabat-Zinn i jego mindfulness (za zbója nie wiem jak to się nazywa po naszemu i czy jakoś w ogóle. /edit: już wiem, nazywa się to "uważność"/). W skrócie chodzi o to, żeby nie myśleć, tylko BYĆ, w kontakcie ze sobą i otoczeniem. Niełatwe i nie zawsze się udaje, ale kiedy się uda, spokój ducha jest jak zastrzyk z morfiny.
Nastepnie - metamyślenie :) Bierzemy z mentalnej półeczki te wszystkie jadowite produkty umysłu i, trzymając w dwóch palcach, krytycznie oglądamy. Ma to jakąś wartość, czy nie ma? Zazwyczaj wychodzi na to, że nie ma. I sama przed sobą muszę przyznać, że fakt, iż
- nie umiem grać w koszykówkę ani jeździć na rolkach (i snowboardzie, bardzo bym chciała umieć jeździć na snowboardzie),
- nie jestem CEO międzynarodowej firmy,
- i że za nic w świecie nie odezwę się przed grupą większą niż trzy osoby,
- itd.
NIE OZNACZA, że jestem beznadziejna oraz należy mnie natychmiast eliminować z genetycznej puli ludzkości.
Na co zresztą już za późno, bo zdażyłam się rozmnożyć. Ludzkość ma przerąbane.
I trafiłam na coś, co mną wstrząsnęło. Taka nieoczywista oczywistość:
"Ask yourself if you’d say what you’re thinking about yourself to someone else." Zadaj sobie pytanie, czy to, co właśnie myślisz o sobie, powiedziałbyś komuś innemu.
Otóż ni cholery. Nikomu nie nawrzucałabym tak bezlitośnie, jak wrzucam samej sobie. I założę się, że nie tylko ja tak mam.
Teoretycznie to proste - być dla siebie dobrym. Ale w praktyce jest jakby trudniej. Martin Seligman, którego bardzo poważam, twierdzi, że nasze mózgi zaprogramowane są na myślenie negatywne. Gdyby było inaczej, rodzaj ludzki by nie przetrwał - pławiąc się w samozadowoleniu, nasi przodkowie nie byliby w stanie przewidywać niebezpieczeństw i adaptować się do zmiennych warunków.
Czasem jednak, kiedy taki zbłąkany mózg jak mój trafia do Strefy Mroku, negatywne myślenie staje się jedynym dostępnym GPSem, który szybko i pewnie prowadzi mnie prosto w bagno. Poganiając kopniakami.
Co robić, co robić?
Najpierw stop i krok w tył. Tutaj pomaga inny pan, którego również bardzo poważam - Jon Kabat-Zinn i jego mindfulness (za zbója nie wiem jak to się nazywa po naszemu i czy jakoś w ogóle. /edit: już wiem, nazywa się to "uważność"/). W skrócie chodzi o to, żeby nie myśleć, tylko BYĆ, w kontakcie ze sobą i otoczeniem. Niełatwe i nie zawsze się udaje, ale kiedy się uda, spokój ducha jest jak zastrzyk z morfiny.
Nastepnie - metamyślenie :) Bierzemy z mentalnej półeczki te wszystkie jadowite produkty umysłu i, trzymając w dwóch palcach, krytycznie oglądamy. Ma to jakąś wartość, czy nie ma? Zazwyczaj wychodzi na to, że nie ma. I sama przed sobą muszę przyznać, że fakt, iż
- nie umiem grać w koszykówkę ani jeździć na rolkach (i snowboardzie, bardzo bym chciała umieć jeździć na snowboardzie),
- nie jestem CEO międzynarodowej firmy,
- i że za nic w świecie nie odezwę się przed grupą większą niż trzy osoby,
- itd.
NIE OZNACZA, że jestem beznadziejna oraz należy mnie natychmiast eliminować z genetycznej puli ludzkości.
Na co zresztą już za późno, bo zdażyłam się rozmnożyć. Ludzkość ma przerąbane.
wtorek, 18 lutego 2014
The art of war
Obudź się bladym świtem. W ataku paniki. Albo zostań obudzona, małymi łapkami wywleczona za włosy z ciepłego snu. Mama, śtań!
Mrużysz poobijane światłem oczy. Czekasz na dyspozycje z twojego własnego, ruchliwego i głośnego, miniaturowego centrum dowodzenia. Powietrze stawia opór, każdy ruch to wysiłek jak wyciskanie setki na siłowni. Mokra twarz. Opuszczasz głowę, żeby nikt nie zauważył. Może z zewnątrz wyglądasz na złą albo niezadowoloną, ale naprawdę jesteś tylko skupiona. Nalanie wody do różowego kubeczka (Młode koniecznie chce różowy) niemal przerasta twoje zdolności manualne. Dzbanek z wodą waży tonę.
Tak bardzo, tak strasznie nie masz siły. Wleczesz się do przedszkola noga za nogą, na szczebiot dziecka odpowiadając monosylabami. Ale starasz się, uczciwie się starasz okazać jak najwięcej zainteresowania, żeby Małe nie pomyślało, że mama go nie kocha.
Całą energię, której nie wyssała z ciebie choroba, poświęcasz na prostą codzienność. Na zmuszenie się, żeby wysłuchać długiego monologu o koleżance ze świetlicy. Na przytulenie, kiedy ktoś ucierpi. Na gotowanie obiadu. Odrabianie lekcji. Opanowanie nerwów, kiedy już nie możesz dlużej znosić ciągłego hałasu.
Na utrzymanie pozorów normalności.
Kolejny dzień minął, kolejna bitwa. Najbardziej boli (i odbiera resztki odwagi) konfrontacja z oczywistą prawdą... Że ten heroiczny wysiłek, który wyczerpał cię do dna i pozostawił pustą, wymęczoną skorupę, nie ma najmniejszego znaczenia i przeszedł przez nikogo nie zauważony.
A jutro wszystko zacznie się od początku.
Mrużysz poobijane światłem oczy. Czekasz na dyspozycje z twojego własnego, ruchliwego i głośnego, miniaturowego centrum dowodzenia. Powietrze stawia opór, każdy ruch to wysiłek jak wyciskanie setki na siłowni. Mokra twarz. Opuszczasz głowę, żeby nikt nie zauważył. Może z zewnątrz wyglądasz na złą albo niezadowoloną, ale naprawdę jesteś tylko skupiona. Nalanie wody do różowego kubeczka (Młode koniecznie chce różowy) niemal przerasta twoje zdolności manualne. Dzbanek z wodą waży tonę.
Tak bardzo, tak strasznie nie masz siły. Wleczesz się do przedszkola noga za nogą, na szczebiot dziecka odpowiadając monosylabami. Ale starasz się, uczciwie się starasz okazać jak najwięcej zainteresowania, żeby Małe nie pomyślało, że mama go nie kocha.
Całą energię, której nie wyssała z ciebie choroba, poświęcasz na prostą codzienność. Na zmuszenie się, żeby wysłuchać długiego monologu o koleżance ze świetlicy. Na przytulenie, kiedy ktoś ucierpi. Na gotowanie obiadu. Odrabianie lekcji. Opanowanie nerwów, kiedy już nie możesz dlużej znosić ciągłego hałasu.
Na utrzymanie pozorów normalności.
Kolejny dzień minął, kolejna bitwa. Najbardziej boli (i odbiera resztki odwagi) konfrontacja z oczywistą prawdą... Że ten heroiczny wysiłek, który wyczerpał cię do dna i pozostawił pustą, wymęczoną skorupę, nie ma najmniejszego znaczenia i przeszedł przez nikogo nie zauważony.
A jutro wszystko zacznie się od początku.
Dylemat
No właśnie... Co by tu... Może jakiś serial. Najlepiej komedia, im durniejsza tym lepsza. Lepka podłoga może poczekać.
poniedziałek, 17 lutego 2014
Meg Wolitzer - "Żona"
Tytułowa żona ma 64 lata. Decyduje się opuścić męża - znanego pisarza. Przez retrospekcję poznajemy jej życie i motywy jej decyzji.
Recenzje (głównie pozytywne) zachwalały powieść i obiecywały wielkie zaskoczenie na końcu, kiedy to wychodzi na jaw pewien sekret.
Zaskoczenia niestety nie udało mi się uzyskać, bo tajemnica dała się łatwo rozpracować mniej więcej w 1/3 książki, przy minimum wysiłku intelektualnego. Jednak nie przeszkadzało mi to w odbiorze.
Historia jest zgrabnie zapakowana w egzoszkielet feministyczny, trzymający wszystko w kupie. Aczkolwiek najwięcej w niej nienachalnej rezygnacji - "jest jak jest, mężczyźni mają łatwiej".
Gdzie są granice poświęcenia? Ile można z siebie dać, nie dostając wiele w zamian? Czy bezwarunkowa miłość ma sens? Czy można kochać i nienawidzić jednocześnie? A może inaczej się nie da?
Bliska była mojemu sercu ta opowieść o zmarnowanym życiu. Mimo, że nie daje jednoznacznej odpowiedzi na żadne z pytań, które stawia.
A może właśnie daje. Może końcowe zdania są odpowiedzią, taką, którą chciałabym usłyszeć - że tylko my decydujemy, czy nasze wybory mają sens. Bo nikogo innego to nie dotyczy ani nie obchodzi.
Przepiękny cytat:
"Everyone knows how women soldier on, how women dream up blueprints, recipes, ideas for a better world, and then sometimes lose them on the way to the crib in the middle of the night, on the way to the Stop & Shop, or the bath. They lose them on the way to greasing the path on which their husband and children will ride serenely through life.
But it's their choice... they make a choice to be that kind of wife, that kind of mother. Nobody forces them anymore; that's all over now. We had a women's movement in America, we had Betty Friedan, and Gloria Steinem... we're in a whole new world now. Women are powerful.
Everyone needs a wife; even wives need wives. Wives tend; they hover. Their ears are twin sensitive instruments, satellites pricking up the slightest scrape of dissatisfaciton. Wives bring broth, we bring paper clips, we bring ourselves and our pliant, warm bodies. We know just what to say to the men who for some reason have a great deal of trouble taking consistent care of themselves or anyone else.
'Listen,' we say. 'Everything will be okay.'
And then, as if our lives depend on it, we make sure it is."
Recenzje (głównie pozytywne) zachwalały powieść i obiecywały wielkie zaskoczenie na końcu, kiedy to wychodzi na jaw pewien sekret.
Zaskoczenia niestety nie udało mi się uzyskać, bo tajemnica dała się łatwo rozpracować mniej więcej w 1/3 książki, przy minimum wysiłku intelektualnego. Jednak nie przeszkadzało mi to w odbiorze.
Historia jest zgrabnie zapakowana w egzoszkielet feministyczny, trzymający wszystko w kupie. Aczkolwiek najwięcej w niej nienachalnej rezygnacji - "jest jak jest, mężczyźni mają łatwiej".
Gdzie są granice poświęcenia? Ile można z siebie dać, nie dostając wiele w zamian? Czy bezwarunkowa miłość ma sens? Czy można kochać i nienawidzić jednocześnie? A może inaczej się nie da?
Bliska była mojemu sercu ta opowieść o zmarnowanym życiu. Mimo, że nie daje jednoznacznej odpowiedzi na żadne z pytań, które stawia.
A może właśnie daje. Może końcowe zdania są odpowiedzią, taką, którą chciałabym usłyszeć - że tylko my decydujemy, czy nasze wybory mają sens. Bo nikogo innego to nie dotyczy ani nie obchodzi.
Przepiękny cytat:
"Everyone knows how women soldier on, how women dream up blueprints, recipes, ideas for a better world, and then sometimes lose them on the way to the crib in the middle of the night, on the way to the Stop & Shop, or the bath. They lose them on the way to greasing the path on which their husband and children will ride serenely through life.
But it's their choice... they make a choice to be that kind of wife, that kind of mother. Nobody forces them anymore; that's all over now. We had a women's movement in America, we had Betty Friedan, and Gloria Steinem... we're in a whole new world now. Women are powerful.
Everyone needs a wife; even wives need wives. Wives tend; they hover. Their ears are twin sensitive instruments, satellites pricking up the slightest scrape of dissatisfaciton. Wives bring broth, we bring paper clips, we bring ourselves and our pliant, warm bodies. We know just what to say to the men who for some reason have a great deal of trouble taking consistent care of themselves or anyone else.
'Listen,' we say. 'Everything will be okay.'
And then, as if our lives depend on it, we make sure it is."
Wujek Dobra Rada
Czytam sobie TEN artykuł.
Ludzie Sukcesu dzielą się Najlepszą Radą, Którą Otrzymali w Życiu. Ewangelia zwyciężania.
Czytam i kłębią mi się myśli. Niektóre stwierdzenia są głęboko mądre. Inne to zwyczajny bulszit.
Ale nie w tym rzecz.
Rzecz w tym, że nagle poczułam, że rozbijam się o grubą szybę. Za którą toczy się Lepsze Życie. A może Prawdziwe Życie. Albo Jedynie Słuszne Życie. Nie wiem. Ci ludzie są prawdziwi. Im podobni są prawdziwi. Ja nie jestem prawdziwa. Jestem kurzem, który Matka Natura energicznie strzepuje z ciała ludzkości.
Patrzę i myślę, że równie dobrze mogłabym być na Marsie. Albo nie być wcale.
Patrzę i czuję, jak dymi moja percepcja. Wszystko rozmywa się na brzegach. To, czego byłam stuprocentowo pewna na przykład w piątek, dziś jest tylko niezbyt prawdopodobną hipotezą. I odwrotnie. Wczoraj było dobrze, dziś nie, a jutro i tak będzie inaczej. Kwestia nastawienia. Nieważne są okoliczności, ważna jest nasza reakcja na nie. A ta jest zmienna i płynna. Więc płynie. I nie ma się czego trzymać.
Zmiana mnie przeraża. Zmiana mnie pociąga. Zmiana mnie nie obchodzi. Co to jest zmiana?
Obserwuję tę Paradę Wybrańców Losu, którzy machają zachęcająco swoim sukcesem jak modelki Victoria's Secret odzianymi w jedwabie cyckami rozmiaru H. Nie znają mnie. Ja nie znam ich.
Jako mieszkanka Marsa, nie lubię czytać motywacyjnych tekstów oraz poradników. Tutejszy język jest mi obcy. Nie rozumiem i nie jestem rozumiana. Lepka pajęczyna uświęconych warunkowań tylko czeka, żeby mnie okleić i skierować na ścieżkę sukcesu. Czymkolwiek by on nie był. Succeed or die trying.
Gnothi seauton. Czyli "poznaj siebie". To chyba jedyny poradnik, którego naprawdę potrzebujemy.
Ludzie Sukcesu dzielą się Najlepszą Radą, Którą Otrzymali w Życiu. Ewangelia zwyciężania.
Czytam i kłębią mi się myśli. Niektóre stwierdzenia są głęboko mądre. Inne to zwyczajny bulszit.
Ale nie w tym rzecz.
Rzecz w tym, że nagle poczułam, że rozbijam się o grubą szybę. Za którą toczy się Lepsze Życie. A może Prawdziwe Życie. Albo Jedynie Słuszne Życie. Nie wiem. Ci ludzie są prawdziwi. Im podobni są prawdziwi. Ja nie jestem prawdziwa. Jestem kurzem, który Matka Natura energicznie strzepuje z ciała ludzkości.
Patrzę i myślę, że równie dobrze mogłabym być na Marsie. Albo nie być wcale.
Patrzę i czuję, jak dymi moja percepcja. Wszystko rozmywa się na brzegach. To, czego byłam stuprocentowo pewna na przykład w piątek, dziś jest tylko niezbyt prawdopodobną hipotezą. I odwrotnie. Wczoraj było dobrze, dziś nie, a jutro i tak będzie inaczej. Kwestia nastawienia. Nieważne są okoliczności, ważna jest nasza reakcja na nie. A ta jest zmienna i płynna. Więc płynie. I nie ma się czego trzymać.
Zmiana mnie przeraża. Zmiana mnie pociąga. Zmiana mnie nie obchodzi. Co to jest zmiana?
Obserwuję tę Paradę Wybrańców Losu, którzy machają zachęcająco swoim sukcesem jak modelki Victoria's Secret odzianymi w jedwabie cyckami rozmiaru H. Nie znają mnie. Ja nie znam ich.
Jako mieszkanka Marsa, nie lubię czytać motywacyjnych tekstów oraz poradników. Tutejszy język jest mi obcy. Nie rozumiem i nie jestem rozumiana. Lepka pajęczyna uświęconych warunkowań tylko czeka, żeby mnie okleić i skierować na ścieżkę sukcesu. Czymkolwiek by on nie był. Succeed or die trying.
Gnothi seauton. Czyli "poznaj siebie". To chyba jedyny poradnik, którego naprawdę potrzebujemy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)