sobota, 10 września 2011

Lazaret - reaktywacja

Sezon chorobowy 2011/2012 uważam za oficjalnie rozpoczęty.
Małżonek infekcję ma już za sobą, dziewczynki zaczynają kichać (co gorsza, Mateusz również zaczyna kichać), a ja hoduję sobie dość bolesne zapalenie gardła i ucha.
Mam przeczucie, że ta jesień będzie szczególnie urozmaicona.

Wczoraj i dziś Mateusz płakał mniej niż zwykle, dzisiaj właściwie wcale... Może jest dla nas jakaś nadzieja.

Najlepszy z Mężów rozważył w swej mądrości wszystkie za i przeciw i zezwolił na zakup nowego pojazdu dla Kluska. Zamówiliśmy wózek X-Lander XA, którego stelaż jest kompatybilny z naszym fotelikiem samochodowym, dzięki czemu będę mogła, w razie potrzeby, bez kłopotu dotrzeć na parking do mojego samochodu bez urywania sobie ręki dźwiganiem Mateo w foteliku. Alleluja.
Kluskowóz będzie miał skrętne przednie kółka (nareszcie!). Szarpanie naszej opornej nieskrętnej Emmaljungi przyprawia mnie o ból łokci i nadgarstków. Nie wspominając o tym, że jest od xlandera cięższa - Smart waży 17 kilo a XA około 13, co ma wielkie znaczenie przy schodach, autobusach i wysokich krawężnikach.
Innymi słowy - mąż mi zrobił dobrze ;)

piątek, 9 września 2011

Epic fact


No proszę - nie wiedziałam, że ból porodowy porównywalny jest z bólem dwudziestu złamanych kości na raz ... Od razu poczułam się taka... dzielniejsza ;) 

czwartek, 8 września 2011

A takie tam...

Za nami kolejna wizyta w przychodni przyszpitalnej. Znowu pobranie krwi. Tym razem pielęgniarka przyłożyła się lepiej i cała akcja była znacznie krótsza i przebiegła sprawniej, Mateusz nie zdążył zsinieć i zachrypnąć.
Okazało się, że Klusek przybrał na wadze 1,6 kg w ciągu niecałego miesiąca, co ponoć jest wynikiem znakomitym. Czekamy na wyniki, może z jego wątrobą jest już wystarczająco dobrze, żeby odstawić leki.

Kiedy Zuzia i jej przyjaciółka idą do szkoły, nader często konwersują uprzejmie a poziom absurdu osiągany w tych rozmowach jest  kosmiczny. Ot przykład z przedwczoraj:

Zuzia: Jak urosnę to będę miała kota, ale trzeba mu kupić kuwetę, żeby robił do niej kupę i siku... Ale nie wiem gdzie się je kupuje.
Przyjaciółka: Wiesz Zuziu... to my ci taką kuwetę kupimy, bo my mamy kota i wiemy gdzie.
Zuzia (zaniepokojona): A jak nie zdążycie?
Przyjaciółka (z powagą rozważywszy problem): To wiesz co, mam pomysł - wypuścisz kota na balkon i tam się załatwi.
Zuzia: Eee, nieee. Przecież my się tam bawimy i co, w kupie mamy się przewracać?
Przyjaciółka (odkrywczo): To trzeba wziąć taśmę klejącą i zakleić kotu tyłek.
Zuzia (zrezygnowana): Taśmą to chyba nie... Ale mama ma takie korki do butelek! No tak, ale one są do butelek a nie do kocich pup...

Kiedy sąsiadka zrelacjonowała mi ten fascynujący dialog, złożyłam się ze śmiechu wpół. Przy dwóch pięciolatkach Monty Python wymięka.

Mateo nadal koncertuje. Nie wiem co mu jest, może ma depresję. W sumie nie zdziwiłoby mnie to, całą ciążę zwijałam się z płaczu, teraz zbieram to, co zasiałam. Spirala się nakręca, bo zmęczenie + płacz niemowlęcia, kiedy trwa długo, stawiają mnie w stan czerwonego alertu. Wysokie ciśnienie, drżące ręce, zawroty głowy, mdłości, ataki paniki. Nieczęsto mogę jeść. Nie mam ochoty nawet na Makdolca, a jeśli wizja WieśMaca, frytek i waniliowego shake'a nie wywołuje u mnie ślinotoku, oznacza to, że sprawa jest POWAŻNA ;)

Do tego wrażenie, że głupieję z dnia na dzień, jest coraz bardziej dokuczliwe. Jestem zbyt zmęczona na jakikolwiek wysiłek intelektualny, i nie lubię siebie tak bardzo, że ociera się to już o pogardę. Czuję się, krótko mówiąc, kompletnie żałosna. I nie sądzę, żeby mi się poprawiło, chyba że wyślę dzieci do szkoły z internatem.

środa, 7 września 2011

Ład z chaosu

Ze szkolno-przedszkolnego zamieszania zaczyna się krystalizować pewien porządek. Stabilizuje się plan dnia.
Pobudka o 5.45, najpóźniej o 6.00. Pobudka to stwierdzenie trochę na wyrost, zazwyczaj od 3-4 rano już całkiem nie śpię ;)
Mycie, ubieranie i śniadanie dla dziewczynek (ja nie zdążam, chyba że akurat mąż się zlituje i zrobi kanapkę). Za pięć siódma biorę Mateusza i wychodzę z Anią do przedszkola. Zuzia zostaje u sąsiadki (dzięki Opatrzności za to, że mamy takich dobrych sąsiadów ;) ) Dwadzieścia po siódmej jestem z powrotem, biorę Mateo i idę do sąsiadów pilnować ich młodszej latorośli, podczas gdy sąsiadka odprowadza swoją i moją starszaczkę do szkoły. Po ósmej jestem wolna, wreszcie czas na śniadanie. Jeśli Mały Wyjec raczy odpłynąć w objęcia Morfeusza - mam chwilę dla siebie, czyli mogę się zabrać za sprzątanie/gotowanie/prasowanie czy co tam jest do zrobienia ;)
Wpół do pierwszej należy wyruszyć po dziewczyny do szkoły. Dziś akurat to moje zadanie ;)
Po powrocie szybki obiad oraz początek horroru z Mateuszem, któremu akurat wtedy włącza się opcja "Wieczorna Rozwrzeszczana Masakra".
O czwartej - spacer z wrzeszczącym wózkiem po Anię do przedszkola. Potem plac zabaw, albo powrót do domu, wszystko przy akompaniamencie Mateuszowych ryków.
Następnie tęskne wyczekiwanie wieczora i odliczanie godzin do momentu kiedy dzieciarnia pójdzie spać. Co wieczór obiecuję sobie - poczytam, coś obejrzę, coś napiszę, pouczę się, no choćby na szydełku podziergam. A gó... yyy, znaczy, nic z tego ;) O 21.00 gasnę jak świeca. A przede mną noc długa i w większości bezsenna...


;)