czwartek, 8 września 2011

A takie tam...

Za nami kolejna wizyta w przychodni przyszpitalnej. Znowu pobranie krwi. Tym razem pielęgniarka przyłożyła się lepiej i cała akcja była znacznie krótsza i przebiegła sprawniej, Mateusz nie zdążył zsinieć i zachrypnąć.
Okazało się, że Klusek przybrał na wadze 1,6 kg w ciągu niecałego miesiąca, co ponoć jest wynikiem znakomitym. Czekamy na wyniki, może z jego wątrobą jest już wystarczająco dobrze, żeby odstawić leki.

Kiedy Zuzia i jej przyjaciółka idą do szkoły, nader często konwersują uprzejmie a poziom absurdu osiągany w tych rozmowach jest  kosmiczny. Ot przykład z przedwczoraj:

Zuzia: Jak urosnę to będę miała kota, ale trzeba mu kupić kuwetę, żeby robił do niej kupę i siku... Ale nie wiem gdzie się je kupuje.
Przyjaciółka: Wiesz Zuziu... to my ci taką kuwetę kupimy, bo my mamy kota i wiemy gdzie.
Zuzia (zaniepokojona): A jak nie zdążycie?
Przyjaciółka (z powagą rozważywszy problem): To wiesz co, mam pomysł - wypuścisz kota na balkon i tam się załatwi.
Zuzia: Eee, nieee. Przecież my się tam bawimy i co, w kupie mamy się przewracać?
Przyjaciółka (odkrywczo): To trzeba wziąć taśmę klejącą i zakleić kotu tyłek.
Zuzia (zrezygnowana): Taśmą to chyba nie... Ale mama ma takie korki do butelek! No tak, ale one są do butelek a nie do kocich pup...

Kiedy sąsiadka zrelacjonowała mi ten fascynujący dialog, złożyłam się ze śmiechu wpół. Przy dwóch pięciolatkach Monty Python wymięka.

Mateo nadal koncertuje. Nie wiem co mu jest, może ma depresję. W sumie nie zdziwiłoby mnie to, całą ciążę zwijałam się z płaczu, teraz zbieram to, co zasiałam. Spirala się nakręca, bo zmęczenie + płacz niemowlęcia, kiedy trwa długo, stawiają mnie w stan czerwonego alertu. Wysokie ciśnienie, drżące ręce, zawroty głowy, mdłości, ataki paniki. Nieczęsto mogę jeść. Nie mam ochoty nawet na Makdolca, a jeśli wizja WieśMaca, frytek i waniliowego shake'a nie wywołuje u mnie ślinotoku, oznacza to, że sprawa jest POWAŻNA ;)

Do tego wrażenie, że głupieję z dnia na dzień, jest coraz bardziej dokuczliwe. Jestem zbyt zmęczona na jakikolwiek wysiłek intelektualny, i nie lubię siebie tak bardzo, że ociera się to już o pogardę. Czuję się, krótko mówiąc, kompletnie żałosna. I nie sądzę, żeby mi się poprawiło, chyba że wyślę dzieci do szkoły z internatem.

2 komentarze:

Kajka pisze...

Wiesz, ten internat to wcale nie jest głupi pomysł. Mogę pożyczyć?
A korek w d... zgiął i mnie. Szkoda, że m. już śpi, jutro mu powtórzę ;))) A co do reszty ... nie wiem czy będzie lepiej, więc może przejdź się do jakiegoś specjalisty, bo się o ciebie martwię.

Cuilwen pisze...

Dzięki :) Nie martw się, wiesz jak to jest - jak sobie pomarudzimy to nam lżej :) Może jak młody podrośnie z miesiąc i przestanie być taki rykliwy to mi się zrobi lepiej? A może stanie się jakiś cud i coś się zmieni i będzie lepiej?