Od paru dni śni mi się systematycznie, że jestem w ciąży. Wysokiej ciąży, tak 38-40 tydzień. Budzę się z ulgą i macam się po brzuchu, czy aby na pewno to był tylko sen ;) Sen nawraca upierdliwie i zaczynam się zastanawiać czy może to coś znaczyć. Na ogół nie wierzę w żadne voodoo, ale tutaj do głosu dochodzić może podświadomość, która być może chce mi coś przekazać.
Poradziłam się wujka googla i oto co mi powiedział:
"Ciąża to z reguły bardzo dobry znak, zapowiedź zmian, które dokonają się w naszym życiu, ale tylko i wyłącznie za naszą sprawą. Nie jest więc to symbol jakiegoś cudu, który nagle ni stąd ni zowąd odmieni otaczającą nasz rzeczywistość i nagle sprawi, że wszystko odmieni się na dobre. Ciąża symbolizuje „rodzący się”, dojrzewający w naszym umyśle plan, który to ma szansę otworzyć przed nami wrota do nowego, lepszego życia. Jeśli więc przyśniła ci się ciąża, może to oznaczać, że powoli dojrzewasz do wprowadzenia w swoim życiu zmian, na które dotąd nie było Cię stać, bo na przykład nie miałeś odwagi. Jest to więc dobry znak, dodający otuchy, popychający do działania.
Jeżeli osobą śniąca jest kobieta, to obraz ciąży może oznaczać także i inne rzeczy, którym warto by się tutaj bliżej przyjrzeć. Jeżeli to ona jest we śnie ciężarna, to znak, że w jej życiu dokonają się w niedługim czasie bardzo ważne zmiany. Zmiany, których od dawna oczekiwała, które sprawią, że będzie czuła się szczęśliwa i pełna. Jest to więc dobry znak."
To by się zgadzało. Usiłuję ogarnąć swoje życie i z pozycji ofiary (
wszyscy mi zrobili krzywdę buuuuu o ja biedna...) przejść na pozycję samodzielności i samowystarczalności (
uważaj, bo jak mnie wnerwisz to ci zrobię krzywdę... ;)) Wymaga to gigantycznej pracy nad sobą, ale już zaczyna przynosić pierwsze efekty.
Znaczy, mam ochotę zrobić komuś poważną krzywdę :P :P
Dziś, tak jak wczoraj, postanawiam sobie, że będę mieć dobry dzień. Bo tak. :)
Dzień, zgodnie z planem, rozpoczął się baaardzo przyjemnie :) Następnie udałam się z Młodym na niespieszną wycieczkę do sklepu. Idąc w jedną stronę, zaliczyliśmy wszystkie słupki, schodki, kamyczki i krzaczki (Matju wypuszczony na wolność lata jak spuszczony ze smyczy pies, wszystkiego dotyka, bada, próbuje rozbierać na części, rzucić, urwać albo przynajmniej potarmosić).
Z powrotem Młody zażyczył sobie "mama ooopppa". Poniósł go niezawodny pouch
Hotslings, Indian Summer rozmiar 6 :)
Jak to błogo, nie musieć targać ze sobą wózka. Ale coś za coś - muszę targać Młodego i zakupy ;)
Napędzana pozytywną energią, postanowiłam zrobić coś konstruktywnego. Wyciągnęłam niedawno nabytą płachtę do zasłaniania balkonu.
Balkon mam w niefortunnym miejscu - naprzeciw podjazdu oraz schodów, prowadzących do naszego bloku. Kto idzie w tę stronę, patrzy mi prosto w mieszkanie. W zimie nie jest to dokuczliwe, ludzie raczej nie snują się po osiedlu, jeśli nie muszą, ale w lecie, kiedy mam otwarte drzwi balkonowe, trochę mi to przeszkadza. Nie lubię jak się na mnie gapią.
Zasłonę kupiliśmy w Tchibo. Jest mocowana na sznurki. Sznurki, jak dla mnie, miały chyba z piec kilometrów długości. Przywiązując tę wielką płachtę, wyglądałam jak te psy z reklam, zaplątane dokumentnie w papier toaletowy. I klęłam głośno i siarczyście. Ale mniej więcej się udało, mąż wróci to poprawi, jako żeglarz umie się obchodzić ze sznurkami znacznie lepiej niż ja ;)
I nikt mi się nie będzie już przyglądał. No.