środa, 24 kwietnia 2013

Co za dzień...

Najpierw zarwana noc. Młody hoduje pięć zębów na raz, budzi sie co kilkanaście minut. Jestem tak niewyspana, że aż boli.
Poranna logistyka - wyjący Matju, dziewczynki niedospane i stawiające bierny opór, presja czasu. Najpierw Ania do przedszkola potem szybko kilometr do szkoły. Kilometr z powrotem. Wszystko z Mateuszem, próbującym wysiąść z wózka w biegu.
Wracam po półtorej godziny, zupełnie wyczerpana. Czeka na mnie lepka kuchnia, perspektywa wymyślenia obiadu, kilka wsadów prania. I ząbkujący dzieciak, uczepiony do mnie na mur.
Wczesne popołudnie. Człapię po Zu do szkoły. Kilometr w jedna stronę, kilometr z powrotem. W drodze powrotnej Zu dostaje histerii, która trwa bite 50 minut. W domu rzuca się na łóżko i szlocha, woła mnie, kiedy przychodzę - wrzeszczy, żebym sobie poszła i jest ogólnie bardzo głośno nieszczęśliwa. Sama też miala zły dzień. Staram się zachować spokój i być Wspierającym Rodzicem. Zaczynam się trząść. Matju wyje.
Zu uspokaja sie powoli, udało mi sie nie wybuchnąć, sytuacja opanowana. Tylko nadal się trzęsę, ale co tam. Matju wyje.
Zbieram się do wyjścia po Anię do przedszkola. Krwotok z nosa i wymioty. Nerwy, cóż począć. Matju wyje.
Jedynym jasnym punktem w dzisiejszych mentalnych ciemnościach jest zbliżający się wieczór i perspektywa dobrania się do świeżo zakupionej książki.





Brak komentarzy: