poniedziałek, 2 maja 2011

Synku

Z koszmarnego snu o uwięzieniu w ciasnej, ciemnej przestrzeni obudziła mnie wewnętrzna szamotanina. Dziękuję Ci Maluchu. Leżeliśmy potem kilka godzin, dotrzymując sobie nawzajem towarzystwa, tylko my dwoje, zupełnie sami.
Co mam robić kiedy świat zdaje się rozpływać, wszystkie punkty odniesienia znikają jeden za drugim a to, co chciałabym zachować, wyrywa mi się z rąk? Czy mogę się Ciebie, Synku, przytrzymać? Udźwigniesz mnie, Ty, taki maleńki?
Nie mogę się doczekać bólu, który mi zadasz, przychodząc na świat. Bólu, który mnie przeraża, ale został wybaczony i zapomniany jeszcze zanim się wydarzył.
Przez kilka tygodni nie wypuszczę Cię z rąk. Będziemy nieraz płakać ze zmęczenia i bezsilności, Ty i ja.
Już się boję tej chwili, kiedy powiesz "mama nie!" i na chwiejnych nóżkach pójdziesz do swoich spraw. Obym umiała Cię wtedy nie zatrzymać.

Tak mi dzisiaj źle.

niedziela, 1 maja 2011

Cziluj, kobieto...

Jednym z moich problemów jest całkowita niemożność panowania nad myślami. Zakładam, że normalni ludzie mogą sobie wybrać o czym chcą myśleć. Ja - nie bardzo. Umysł mój wędruje swoimi ścieżkami, wymykając się wszelkim próbom ujarzmienia, tworząc wizje na tematy, które aktualnie najbardziej go fascynują. Dzieje się to niezależnie od moich intencji.

To jedna z przyczyn, dla których miałam zawsze spore problemy z koncentracją. Mogę się uczyć tylko tego, co mnie zainteresuje. Nie potrafię się zmusić do przyswojenia jakiejkolwiek wiedzy, która jest mi obojętna, bądź do której odczuwam przemożny wstręt (jak na przykład język francuski - słowo daję, próbowałam kilka lat i niewiele umiem, po prostu się brzydzę i już ;) tak samo wszelkie zagadnienia z dziedziny prawa - pracowałam jako asystentka-tłumacz w dziale prawnym i wspominam to jako udrękę ;)) Zdanie egzaminu na prawo jazdy wyczerpało mnie kompletnie, zużyłam wszystkie dostępne zasoby wewnętrzne, żeby się zmusić do skupienia na tym co robię i nie błądzić myślami Bóg wie gdzie.

Z drugiej strony - mózg mój wchłania rzeczy interesujące bez najmniejszego wysiłku z mojej strony, niejako sam z siebie. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek w życiu musiała usiąść i uczyć się chociażby angielskiego. Sam wchodzi :) (jednakowoż gdybym się przyłożyła, mówiłabym znacznie, ale to znacznie lepiej... :/)
Dlatego nigdy nie odniosę sukcesu w żadnej dziedzinie, do tego trzeba wszak wytężonej pracy i wytrwałości, a mnie to pojęcie jest doskonale obce.

I dlatego właśnie bywam tak bardzo przygnębiona różnymi życiowymi okolicznościami, bujam się na samonakręcającej emocjonalnej huśtawce. Zamiast nakazać sobie umysłową dyscyplinę i zająć się czymś pozytywnym, co chwila łapię się na prowadzeniu długich monologów w głowie, wymyślaniu ludziom, do których mam żal, opracowywaniu w najdrobniejszych szczegółach sytuacji, które chciałabym przeżyć (kiedyś czytałam, że to działa jak programowanie rzeczywistości, ale nie wierzcie... Ni cholery nie działa, próbuję od lat :)

Szkodzę sobie (fizjologiczna reakcja organizmu na wymyśloną sytuację nie różni się niemal wcale od reakcji na sytuację rzeczywistą), ale nic na to nie umiem poradzić, mój mózg jest jak kapryśny, narowisty koń, idzie gdzie chce. I do kogo/czego chce. Nie ma bata ;)
Czasem się obawiam, że kiedyś zabrnę za daleko i stracę kontakt z rzeczywistością. Wbrew pozorom, wcale nie wydaje mi się to tak bardzo niemożliwe... Świat w głowie jest bardziej atrakcyjny od tego prawdziwego i już teraz potrafi pochłonąć mnie do tego stopnia, że trzeba mną potrząsnąć, żeby sprowadzić mnie z powrotem.

Dziś, żeby ukoić nerwy, wybrałam się na samotny, deszczowy spacer. Lubię chodzić w deszczu, jest świeżo, cicho i bezludnie. Myśli i tak błądziły samopas, ale przynajmniej się dotleniłam i odpoczęłam od domostworów.


Mały Chuck Norris w moim brzuchu nie ma litości dla biednej matki. W środku nocy obudził mnie solidny kopniaczek w żebro. Auć.