Jak zwykle, żeby przeżyć kolejny dzień, stosuję różne uniki. Dziś unikałam siedzenia w domu. Miałam zamiar wysłać małżonka z dziećmi na zakupy i odpocząć, ale po głębszym zastanowieniu perspektywa kilkugodzinnego wpatrywania się na przemian w ścianę, komputer, telewizor, telefon oraz iPoda trochę mnie przeraziła. Zmusiłam się więc do nadania sobie człowiekowatego wyglądu i dołączyłam do rodziny. Wysiłek został nagrodzony posiłkiem w Makdolcu.
Ania mogłaby służyć za żywą reklamę tego przybytku:
Ja niestety nie, mój wyraz twarzy dokładnie odzwierciedla stan ducha.
Potem zakupy (z dwójką biegających dzieci to wyzwanie dla prawdziwych twardzieli, pożałowałam, że nie zostałam w domu, zwłaszcza, że gorączka mi nie odpuszcza). Następnie Ikea, zachwycone dziewczynki sprzedaliśmy do sali zabaw, co dało nam godzinę świętego spokoju.
Po powrocie do domu kura domowa zajęła się tym co potrafi najlepiej. Poprosiłam o fotkę ze względu na nowe spodnie, z których jestem dumna i w których, o dziwo, nadal się sobie podobam, ale z tej perspektywy mało je widać.
Żeby tylko nie myśleć, myślenie mi szkodzi... Z rozpędu uszyłam filcowy pokrowiec, z wierzchu turkusowy, w środku żółty. Pływają na nim lampworkowe rybki. Będzie prezentem.
Już nie mam siły na kolejne wygibasy. Zaczyna mnie obmacywać smutek. W sumie po co uciekać, i tak zawsze mnie dopadnie.