Wprawdzie nie czwarta była, jeno trzecia a o odwiedzinach mogę sobie tylko pomarzyć, ale nie znam odpowiedniejszej piosenki na smutne nocne rozważania.
Przypomniał mi się dziś w nocy cytat, bodajże z "Niekończącej się historii". Chodziło mniej więcej o to, że być prawdziwie szczęśliwym to być jak wierzchołek góry lodowej - nikogo nie nienawidzić i nikogo nie kochać. Błogosławiona obojętność.
Dobrze byłoby na nic nie czekać, niczego się nie spodziewać, o niczym nie marzyć. Nie być emocjonalnie zależnym od nikogo ("zależnym" to nie to samo co "uzależnionym"). Innymi słowy, mieć wszystko i wszystkich gdzieś.
Moja siostra ujęła to kiedyś w prostych, żołnierskich słowach - "Umiesz liczyć? Licz na siebie. Twoje życie innych j**ie.". Nic dodać, nic ująć. Pogodzenie się z tą prawdą niewątpliwie ułatwiłoby moją (i innych) egzystencję. Co z tego, kiedy nie wiem jak to zrobić. Dobra recepta, ale nie ma apteki, w której można by ją zrealizować. Leżę więc w nocy, myśląc o tym, czego nigdy nie osiągnę, tęskniąc za ludźmi, którzy pewnie ledwie pamiętają jak się nazywam, bądź chcą to jak najszybciej zapomnieć, albo snując marzenia, zwykłe i skromne, ale absolutnie niemożliwe do spełnienia.
Na zakończenie jeszcze jeden kawałek, coś co niezawodnie wywołuje u mnie uśmiech :) Jeden z dwóch moich najulubieńszych standardów jazzowych ("Take five") w bardzo prostym i sympatycznym wykonaniu:
I już się uśmiecham :) Miłego dnia wszystkim :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz