czwartek, 25 lutego 2010

Na głęboką wodę skok i blogomania

Najpierw o skoku. Otóz - kupiłam sobie maszynę do szycia. Jest DOKŁADNIE TAKA. Właśnie pięć minut temu dostarczył ją kurier :) Wyjaśnię od razu, ze na maszynie szyć nie umiem, nigdy nawet przy maszynie nie siedziałam... Ale muszę sie nauczyć, bo mam już serdecznie dość jezdzenia z kazżdą pierdołą do mamy, muszę być bardziej samowystarczalna. Ot, chociażby kwestia prześcieradeł - mamy nietypowe materace, robione na zamówienie. Mają długość 2,30m, więc żadne prześcieradła dostępne na rynku nam nie pasują. Trzeba szyć.
Kolejna sprawa - zasłony i firanki. Nie mamy karniszy z żabkami, tylko szyny, do firanek i zasłon trzeba przyszywać specjalne taśmy, do których wpina się plastikowe agrafki.
Dziecięce ubranka, ktorym należałoby poskracać rękawy albo nogawki. Moje własne ubrania wymagające przeróbek.
I tak dalej...
Mam nadzieję, ze szycie prostych rzeczy nie przekroczy moich możliwości. Trochę się boję :)

I tu płynnie przechodzę do drugiego tematu, a mianowicie blogów robótkowych :) Jako, że sama mam dwie lewe ręce (to zabawne, mam ogromny zapał do robótek, znam podstawowe ściegi na druty i szydełko, dzierganie sprawia mi frajdę, ale cokolwiek zrobię, nadaje się do wyśmiania i wywalenia, nie wiem dorawdy na czym ten fenomen polega :) , lubię popatrzeć chociaż na to, co tworzą bardziej utalentowani.
Od paru dni, korzystając ze świetnej wymówki, jaką jest choroba, odpuściłam sobie wszelkie prace domowe i, kiedy tylko mogę, zalegam przed komputerem, buszując wśród fajerwerków cudzego talentu :) Dzieci, o cudzie, lekko mi odpuściły i dzielą swój czas między dvd a demolowanie mieszkania. I jedno i drugie olewam, bo przeciez jestem chora, czyz nie? ;)

Nadrobiłam zaległości na moim ulubionym kreatywnym blogu - Green Canoe, który szczerze polecam wszystkim handmejdowcom, szukającym inspiracji. Kiedy po raz pierwszy tam trafiłam, po prostu oszalałam - wszystko wyglądało jak spełnienie moich najskrytszych marzeń - cudny dom gdzieś daleko od miasta, cisza, spokój i urocze wnętrza. Czytałam z wypiekami na twarzy a potem wyglądałam przez okno - kontrast między tekstem i fotkami (przepięknymi) na blogu a betonowym podmiejskim gettem, w którym przyszło mi żyć, po prostu mnie miażdzył a tęsknota za wiejskim spokojem i harmonią rozdzierała na ćwierci.
Dołowałam się tak przez kilka tygodni, az wreszcie do mnie dotarło, że:
- nigdy w życiu nie będę miała domku na wsi, bo mój mąż pracuje w mieście, w korporacji, lubi swoją pracę i przyzwoicie zarabia a mnie z tym wygodnie;
- nawet gdyby w grę nie wchodziła praca - małżonek po prostu nie znosi czynności gospodarskich typu koszenie trawy, naprawianie, odśnieżanie itd, na hasło "dom" dostaje wysypki, jest zmęczony po pracy i nic mu się nie chce (czemu się nie dziwię, ja tez wieczorem marzę tylko o łózku) a sama ze wszystkim walczyć nie będę bom nie Herkules;
- mam dwójkę małych dzieci, które odbieraja mi resztki energii, na pewno nie wykrzesałabym jej z siebie tyle, zeby na przykład uprawiać ogrodek, coś kopać, przesadzać, przycinać czy co tam jeszcze;
- jestem pragmatyczna do bólu i serdecznie nie cierpię zbędnych przedmiotów - ozdóbek, figurynek, wazoników i innych kurzozbieraczy, co to tylko w kólko trzeba je myć, a ja nie mam kiedy; nie przywiązuję sie do rzeczy i nie mam niczego, z czym nie byłabym w stanie się rozstać. Wyrzucam, co tylko mogę, a jedyną moja słabością są książki (jednak i ich nie traktuję bałwochwalczo, jak mi się coś nie spodoba to ląduje na Allegro);
- nie znosze sprzątać, i lubię jak najprostsze meble, możliwie nowe i możliwie z Ikei ;) ; śliczne domy, takie jak ten z bloga, lubię oglądać na zdjęciach, ale mieszkając tam, czułabym się jak na wystawie. Nie mówiąc o tym, ze moje dziewczyny zmieniłyby te piękne wnętrza w rumowisko w ciągu kilku minut.

Kiedy to sobie uświadomiłam, od razu mi ulżyło :) więc teraz przeglądanie Green Canoe jest czystą przyjemnością i nie nosi znamion samoudręczenia :)

Kolejny blog z cudeńkami

I jeszcze jeden

I tutaj

A na koniec trochę Tildy mej ulubionej :)

Może kiedyś nastąpi cud i jakis wytwór mych drobnych raczek będzie się nadawał do pokazania publicznie :D Póki co, lecę produkować pomarańczowy szalik, który robię od listopada ;) Odkopałam tez tamborek i, kto wie, kto wie, może znowu cosik wykrzyżykuję jak za dawnych, młodych lat...

3 komentarze:

coralie pisze...

ja się tak naprodukowałam o skandynawii i tildzie a wpisałam w post o kreatywnym chorowaniu ;) ech
pozdrowienia

GREEN CANOE pisze...

Ewa - po1. dziękuje za TAKIE komplementy:)
po 2. Leoś robi demolkę w 10 minut taką, że ja potem sprzątam - pół dnia:):):) także spokojnie - te same tematy przechodzimy:)
po.3 bardzo chcielibyśmy jeszcze jedno dziecko - więc to będzie dopiero jazda bez trzymanki:)
po4. masz rację, ogród wymaga tak wiele pracy - i rzeczywiście trzeba się nad nim sporo pochylać, i rzeczywiście przy małym dziecku to jest po prosty TYRA nie z tej ziemi - owo pogodzenie bycia mamą z byciem ogrodniczką:)
I z tą wystawą nie przesadzaj:):):)
Dałabyś radę:):):)
Bardzo serdecznie Cię pozdrawiam, i jeszcze raz dziękuje za tyle miłych słów:)
A Leoś mówi już - KOJ - (kot),
mama ( mama:)i to wszystko:)co mówi, reszta jest dźwiękiem nie dającym się opisać:)

Cuilwen pisze...

Jejuuu! Asiu z Zielonego Czółna, zaszczycona jestem że do mnie zajrzałaś :)
Dzięki bardzo za słowa wsparcia, ale i tak zostaniesz moją idolką :D
pozdrawiam ciepło :)