Lepka i chrzęszcząca pod nogami podłoga, upaprane blaty, stos woniejących garów w zlewie, wszędzie śmieci, krzesełko Matju zapaćkane wszystkim, co jadał przez ostatnie 4 dni, porozrzucane kuchenne utensylia, którymi Młody się bawił... Taki obraz ukazał się mym oczom, kiedy weszłam wczoraj rano do kuchni. Miałam ochotę zawrócić na pięcie i schować się pod kołdrą.
Łazienka nie wyglądała lepiej. W sumie to nic nie wyglądało lepiej. Na kanapie w pokoju stos wypranych ubrań, bliski osiągnięcia masy krytycznej, w pralce wsad, który musiałam wyprać drugi raz, bo zapomniałam wyjąć... W suszarce to samo.
Jestem odporna na syf, ale tylko do pewnego momentu. Po prostu w czystej i pustej (=pozbawionej rozsypanych zabawek) przestrzeni czuję się lepiej. Jakoś bardziej żyć się chce. Więcej można. Zresztą, jeśli ktoś jest zamknięty w domu z dziećmi bez możliwości wyjścia przez kilkanaście dni, to, co normalnie jest ignorowane, nabiera specjalnego znaczenia.
Cały, calutki dzień próbowałam posprzątać. Z godziny na godzinę robiłam się coraz bardziej zła. Nie, nie zła. Wkurwiona. Otwieram zmywarkę, żeby wyjąć naczynia - Matju natychmiast wchodzi do zmywarki i zaczyna je wyrzucać na podłogę. Odstawiony na bok, wraca jak wrzeszczący bumerang. Wyjęcie ubrań z suszarki to mission impossible - Młody rzuca się szczupakiem do środka, wyciąga ciuchy i rozwłóczy je po podłodze. Próbuję wystawić go z kuchni i zamknąć drzwi. Najpierw wali w drzwi pięściami i wrzeszczy, następnie metodycznie wywala z półek w przedpokoju wszystkie buty, których jest w stanie dosięgnąć. I wrzeszczy.
Zamiatam podłogę - Mateo z rozpędem wbiega w podmiecioną kupkę śmieci i błyskawicznie rozrzuca je wokół. Odstawiam go, zamiatam jeszcze raz, popłakując ze złości. Zmiatam śmieci na szufelkę. Mateo wyrywa mi szufelkę z ręki i rozrzuca zawartość. Nawet nie próbuję wyciągnąć wiadra i mopa, nauczona przykrymi doświadczeniami... Mat zazwyczaj przewraca wiadro i zalewa podłogę a wycieranie jej jest pracochłonne. Jestem zmęczona. Żadnych dodatkowych atrakcji.
Przegrałam z kretesem bitwę o porządek. Uznałam swoją porażkę. Poddałam się, kiedy oczami duszy ujrzałam siebie, chwytającą Młodego za nogi i wywalającą go w pizdu przez balkon, co zdało mi się nad wyraz kuszącą wizją.
Kiedy udało mi się upchnąć dzieci w łóżkach zrobiłam coś czego nie robiłam NIGDY wcześniej - zabrałam się za sprzątanie.
Boże, jakie to było przyjemne... Kto nie ma małych bachorów, nie jest w stanie pojąć jaką przyjemnością jest składanie prania, kiedy nikt nie przeszkadza i nie rozrzuca tego, co mama z taką pieczołowitością układa. Jak rozkosznym doznaniem psychofizycznym jest wyjmowanie cieplutkich naczyń ze zmywarki bez towarzystwa wrzeszczącego monstrum, atakującego z każdej strony. Jak błogo jest zabrać się za jakąś czynność i móc ją tak po prostu, zwyczajnie ukończyć, bez przerywania co chwila na opędzanie się i uspokajanie wyjącej gęby.
W pełnej ekstazie krzątałam się dwie godziny, aż kuchnia przestała przypominać chlew, a w pokoju można było przejść bez wykonywania akrobacji.
Potem usiadłam i poczułam się zrelaksowana jak po wizycie w SPA.
I zachciało mi się płakać.
Przypomniałam sobie jak w zeszłym roku leczyłam kanałowo trzy zęby i bolesne, długie dentystyczne zabiegi były dla mnie jak urlop na Karaibach.
I zachciało mi się płakać jeszcze bardziej.
Pomyślałam, że ta piosenka tu pasuje. Ze ścieżki dźwiękowej "American Horror Story. Asylum". Obowiązkowo słuchana we wspólnej sali tytułowego domu dla obłąkanych...
5 komentarzy:
Doba jest zdecydowanie za krótka - zwłaszcza ta jej część, kiedy potFory śpią :) łączę się w bólu ;)
:)
JEzu!!!! oglądam teraz namiętnie American Horror Story i ta piosenka siedzi mi w głowie. Wchodze do Horylki, a tu cholerna Dominique.
Kosmos :D
Ha! :D
Mi też chodzi po głowie non stop, taka miło schizofreniczna jest :D
moja ulubiona piosenka :DDDDDDD
Prześlij komentarz