Apokalipsa. W tym samym mniej więcej czasie zatkała się umywalka w łazience i zlew w kuchni. Próbowaliśmy zignorować ten problem w nadziei, że jakimś cudem samo się przepcha i spłynie, ale nie ma tak dobrze.
Z umywalką poszło szybko. Zirytowałam się oporną materią i wzięłam plastikowe szydełko. Wyciągnęłam z odpływu pół kilo czarnego śliskiego gluta sklejonego włosami (zawsze mnie zastanawia cóż to właściwie jest ten glut i skąd się bierze) i proszę, wszystko pięknie bangla.
Poszłam za ciosem i zabrałam się za zlew w kuchni. Zaczęłam delikatnie, od Kreta. Jedna porcja - nic. Druga porcja - syfon robi się gorący i w środku ładnie buzuje, ale nic. Efektu brak.
Mąż rozkręcił syfon - czysto. Zresztą jak niby ma być po takiej ilości Kreta. A woda nadal stoi. Hydrozagadka - co się stało i gdzie się zatkało?
Mąż orzekł, że zator jest gdzieś w dwumetrowym (schowanym za szafkami) poziomym odcinku rury między syfonem a odpływem w ścianie... I co teraz? Czy, jak normalni ludzie, wezwaliśmy hydraulika, fachowca z odpowiednimi narzędziami i wiedzą? A skąd. My nie damy rady?! My, dzieci Peerelu, mistrzowie gospodarki niedoboru?! My, wyznawcy Adama Słodowego?
Najpierw rozkmina - czym przepchać rurę, kiedy nie ma sie spirali hydraulicznej? Zasugerowałam, żeby mąż skoczył do Castoramy i kupił spiralę, ale zbył mnie wzruszeniem ramion. To byłoby za proste i wymagałoby zmiany odzieży, włożenia butów i wyjścia z domu. Chyba żartujesz, kobieto.
W przypływie natchnienia zmontowaliśmy więc przepych do rur z drucianego wieszaka i przyczepionej na końcu szczotki do butelek i jechane... Wygladało dziwnie ale działało. Niestety było za krótkie. Dołożylismy drugi wieszak. Mąż przepychał z jednej strony, ja stałam przy drugim końcu rury. Mąż nakazał wyciągnąć rurę z odpływu, żeby sprawdzić czy to co robimy ma jakikolwiek sens i czy cos tam się przetkało. Przyzwyczajona do asystowania magistrowi inżynierowi przy wszelkich naprawach, montażach i innych tego typu akcjach, wykonuję polecenia natychmiast i bez szemrania. Tak więc pociągnęłam bez namysłu. Rura gładko wylazła z odpływu. Po ścianie, wprost na moje palce pociekł brunatny, oślizły szlam, śmierdzący jak kaka demona. A w tym szlamie COŚ SIĘ RUSZAŁO...
Mój wrzask słychać było prawdopodobnie w promieniu kilku kilometrów. Krzyczałam coś jakby "chodź tu, chodź tuuuu, ratunkuuu, to żyjeeeee!!!! aaaaa!!!!" cały czas troskliwie trzymając rurę, no przeciez nie moge puścić bo się woda ze środka wyleje...
Zajeło mi dłuższą chwilę żeby zrozumieć, że to coś dziwnego z kolcami, które wypełzało z rury to była szczotka, zarządzana z drugiej strony przez męża za pomocą dwóch skręconych drucianych wieszaków. Ale co przeżyłam to moje.
Operacja się udała, rura została oczyszczona z niewiarygodnych ilości śmierdzącego szlamowato-galaretowatego syfu. Leczę stargane nerwy za pomocą znakomitego czrwonego wina. Małżonek wydzielił ze swoich tajemnych zapasów, widać ujęła go za serce moja proaktywna postawa w trakcie realizacji projektu "przepych".
Weekend oficjalnie uważam za zakończony.
Kurtyna.
19 komentarzy:
No weź, umarłam ze śmiechu!!!!!!!! Nie ma to jak żona inżyniera ;)
Zawalu bym distala. Doszlasz juz do siebie ? Ja sie brzydze wszystkiego, ciekawe jakbym zareagowala. Jestes megadzielna zona inzyniera ❤️ Ps. Do mnie czasami zwracaja sie po porady stomatologiczne 😄😄😄😄😄😄😄😄😄😄 a do koleznanki, ktora ma meza adwokata, po porady przwne 😄
Ale z drugiej strony pobiję cię. Odpychałam kiedyś rurę od kibla zapchaną przeze mnie osobiście toną ziemniaków i makaronu. Rozebranie samej muszli wykonał mąż, ale ręce po łokcie w rurze odpływowej ubrudziłam sobie ja. Że o pokaleczeniu nie wspomnę. Jakoś tak to niemile wspominam ;)
I kurde wina nie dostałam, tylko zjebki za wyjątkowo debilne zapchanie.
Hahahaha, nie wierzę, że małżonek nie pękł ze śmiechu.
Ja też nie wierzę, ale kto wie ... może musiał ja ratować i nie zdążył brechnąć ;)
Kajka, fakt, kibla jeszcze nie udało mi się zapchać :D
Mąż mnie ofuknął, że histeryczka i co się drę a poza tym to źle tę rurę wyciągnęłam :D Ale szybko mu przeszło :) Ogólnie jesteśmy z siebie bardzo zadowoleni, bo jesteśmy tacy, wiecie, zaradni i w ogóle :D LOL
MałaPiccolaMi, Ty to byś wezwała hydraulika, żeby się z tym babrał :D W ogóle nie umiem sobie Ciebie wyobrazić grzebiącej przy szlamowatych rurach, o nie :D
A co do porad i mężowskiego wykształcenia to wszak powszechnie wiadomo, że wiedza męża udziela sie żonie przez osmozę ;)
Zapomniałam jeszcze opisać jak mąż mi kazał wypłukac prysznicem szlamowate kolanko od rury. Zapomniałam jakoś, że to jest zagięte i jak puszczę strumień pod ciśnieniem to z drugiej strony mi wyleci pod kątem. Strzeliło mi tym syfem prosto w twarz i zalało łazienkę ;)
Jo. U nas to standard. Na 2 noce wlewam kreta. W końcu puszcza. Ale zlew nie do użytku przez dwie doby.
umywalka to pikuś :D A włosy to chyba jakieś resztki przodków!
poza tym niezła akcja!
resztki przodków LOL!!!!
ale czasami trzeba czekać na PANA hydralika , a Wy daliscie rade natychmiast, chylę czoła !!!!!!!!!!
o pardą, ja łowiłam fekalia połaczone z wymiotami . było to w liceum, gdy zorganizowałam imprezę, uratowałam dom przed zalaniem :)))))))))))))))))) ps. na trzeźwo
aaaaa! szacun :D
Nie syp kreta do zlewu kuchennego. Kret jest zasadowy. W kuchennych rurach zalega tłuszcz. Tłuszcz+zasada=mydło, czyli ten galaretowaty glut.na zatkany zlew niestety tylko mechaniczne akcje :) byłaś bardzo dzielna :)
Ha! Słusznie prawisz, nie pomyślałam o tym.
Ale kreta wlałam dopiero teraz, kiedy syf już był, więc tym razem to chyba nie mydło a resztki z obiadu sprzed dwóch lat. Tym niemniej będe pamiętać, żeby nie produkowac mydła w rurach :D
Prześlij komentarz