niedziela, 9 listopada 2014

Hikej

Escherichia coli trwa w najlepsze w naszych rurach. Co pozwala mi się wykręcić od różnych rzeczy, na przykład sprzątania - nie mogę umyć podłogi skażoną wodą przecież, prawda? Oraz staramy się unikać gotowania, bo nie ma jak zmywać garów, wszak woda jest skażona... Dzisiejszy obiad postanowiliśmy więc spożyć w Ikea.

My: Dzieci, chcecie jechać do Ikei?
Dzieci: Taaaak! Ikea! Zaczarowany las! Piłeczki!
Matju: Tak! chciem do hikeji!

Jedziemy. W polowie drogi Matju się zaniepokoił.

Matju: Tato, jedziemy do hikeji?
Tata: Tak.
Matju: A gdzie jest ten hikej??

Po dojechaniu do Hikeja, tfu, przepraszam, Ikea, przekonaliśmy się, że ten sam pomysł miał chyba każdy mieszkaniec prawobrzeżnej Warszawy. Zajęte były nawet miejsca na skraju parkingu, których zazwyczaj nikt nie tyka.
Jeżdżąc w kółko po mikroskopijnym rondzie obok parkingu, dokonywaliśmy szybkich ustaleń, Stanęło na Makdolcu po drugiej stronie ulicy. Mają tam pomieszczenie do zabawy, co oznacza że Małżonek i ja będziemy mogli spożyć nasze śmiercionośne bomby sodowo-cholesterolowe we względnym spokoju.
Dzieci zaaprobowały wybór, bo w Happy Mealu są akurat jakieś zabawki, którymi wszyscy się chwalą w szkole.

Żujemy. Dla mnie podwójny McRoyal. Życie jest smutne, burger nie potępia, burger rozumie.

Średnia: Chcecie moje frytki?
My: A ty nie chcesz już?
Średnia: Chcę, ale dam wam, bo jesteście moimi rodzicami. Mama mnie urodziła a tata za to zapłacił.

Prawie się udławiłam burgerem. Ze wzruszenia oczywiście. Tak, tak. ;)


2 komentarze:

MF pisze...

No sa plusy :) brak stania w garach to zajebisty plus :)

Cuilwen pisze...

Tak, to zawsze jest plus, więc nie narzekam specjalnie ;)