Wczoraj oglądałam prywatne przedszkole, do którego chcemy posłać Anię - kameralne, niezbyt drogie (chociaż, rzecz jasna, znacząco droższe od państwowego), czyste, spokojne, polecane przez znajomych i - przede wszystkim - blisko.
Doświadczenie z Zuzią nauczyło mnie, że przedszkole powinno być w zasięgu kilkunastominutowego spaceru. To, do którego dostała się Zuza, jest na Targówku... Na mapie nie wyglądało na bardzo odległe, ale w praktyce okazało się, że z naszego, za przeproszeniem, zadupia, dojazd do niego autobusem zajmuje około 1,5 godziny w jedną stronę (w godzinach szczytu). Na dowożenie Zuzi autobusem pod nieobecność małżonka porwałam się tylko raz. Woziłam ją tydzień, ale już po dwóch dniach byłam wrakiem - rano 3 godziny w autobusie, po południu 3 godziny w autobusie, plus dojście do i od przystanku. Do tego wrzeszcząca Ania w wózku/chuście (ileż można trzymać kilkumiesięcznego brzdąca unieruchomionego w jednej pozycji?). I tak oto, kiedy małżonek udaje się w podróż służbową (co zdarza się bardzo często) na, na przykład, dwa tygodnie - Zuzia tkwi w domu, nudzi się przeraźliwie i działa mi na nerwy (z wzajemnością ;) nie jestem wzorowym okazem matczynej cierpliwości). Drugi raz takiego błędu nie popełnię - Ania ma chodzić do przedszkola, które jest BLISKO, zwłaszcza, że od przyszłego roku będę musiała transportować Zuzę do szkoły.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz