piątek, 28 marca 2014

Niebo błękitne nade mną...

... smutna padaka we mnie.

Wiosna. Świeci słońce, drzewa zaczynają produkować pierwsze pąki. Zieleni się trawa. Dzieci były w przedszkolu. Innymi słowy - pięknie jest. To znaczy było. Dopóki ich nie odebrałam.

Mateusz został obudzony z drzemki, a on bardzo nie lubi być budzony z drzemki. Drze się potem tak przeraźliwie, że wprowadza w nerwowy dygot wszystkich w promieniu kilkudziesięciu metrów. W sumie się nie dziwię, też na ogół nie lubię być budzona. Może też powinnam zacząć się tak makabrycznie wydzierać, to by nauczyło szanowną rodzinkę, że mój sen jest święty.
Ale, wracając do tematu.
Najpierw poszłam do szkoły (kilometr). Potem, z Zuzi plecakiem na plecach i torbą kolegi Zuzi w ręku, wróciłam (kilometr). Obydwoje gadali do mnie bez przerwy, co mnie dobiło i ledwie się wlokłam.
Odprowadziłam kolegę do jego osiedla. Wracając, musiałam zdjąć płaszcz, bo pot ciekł mi po tyłku i słaniałam się na nogach.
Skierowałam się do przedszkola. Oczywiście, akurat dziś nie miałam ze sobą wózka. Ten jeden raz. I co? I okazało się, że akurat dziś trzeba zabrać torbę z pościelą do prania, dwie teczki wypchane pracami plastycznymi, zapasowe bluzy, których nie zakładają bo jest za ciepło.
Dostałam do ręki torbę i na pół obudzonego Mateusza, który natychmiast zaczął wrzeszczeć. I nie to, że płakał, nie. On KRZYCZAŁ rozdzierająco, prosto w moje ucho.
Udało mi się go ubrać. Kategorycznie odmawiał chodzenia, kładł się i ryczał.
Co było robić? Wzięłam Matju (18 kg) na jedną rękę. W drugiej ręce trzymałam wypchaną torbę i mój płaszcz. Gdzieś do tego ładunku uczepiona była Ania.
Ani nic nie jest w stanie przeszkodzić w komunikacji, więc gadała cały czas. Ja człapałam, objuczona torbą i wyjącym dzieciakiem, a każdy krok był herkulesowym wysiłkiem woli. Strasznie mnie kusiło, żeby zrobić krok w bok, na ruchliwą ulicę i zakończyć w ten sposób moje godne pożałowania i bezsensowne życie.

Musiałam wyglądać tak jak się czułam, bo co jakiś czas ktoś rzucał mi współczujące spojrzenie. Może czasem lekko podbarwione dezaprobatą ("nie radzi sobie") albo satysfakcją ("aaaha, i widzisz, po co ci to było?"). A może to tylko moja wyobraźnia projektowała moje własne rosochate myśli. Nie wiem. Nieważne.

Ważne jest to, że dotarłam do domu. I ważne jest to, że miałam zachomikowane trzy torebki żelków. Wszystkie dzieci dostały żelki i wreszcie zapadla cisza, która trwać będzie, dopóki będą żuć. Mam nadzieję, że długo, to były torebki XXL. Pieprzyć zdrowe żywienie. Jest cisza.
Ale na radowanie się wiosną sił jakoś brak.


Może to również być spowodowane systematycznym wstawaniem przed piątą rano. Mateusz dba o to, żebym się nie wyspała.

7 komentarzy:

Ka pisze...

"miałam zachomikowane trzy torebki żelków. Wszystkie dzieci dostały żelki i wreszcie zapadla cisza, która trwać będzie, dopóki będą żuć"

BOSKIE

chcialabym miec taki magnes na lodowke!!!

MF pisze...

Oj to nieźle się przeczołgałaś....jeszcze w marcu to się wydaje, że w sumie chłodno, a potem słońce grzeje, pot się leje...Wiesz...nie ty jedna tak się taszczysz :) to tak na marne pocieszenie, ale zawsze coś :)

Cuilwen pisze...

Ka, dzięki :D

MF, to JEST pocieszenie ;) Człowiek jest zwierzęciem stadnym i w chwili próby szuka zrozumienia ;)

Małgorzatka pisze...

popieram Ka :D

a ja bym te żelki chyba sama zjadła a ich zamknęła w pokoju na klucz :D

kaszka pisze...

a tej torby z pościelą nie można było odebrać na ten przykład w poniedziałek czy wtorek? i tych prac plastycznych. no żesz fak, no.

Cuilwen pisze...

Wiesz co, nie wiem :D Nie przyszło mi to do głowy :D Jak dali to wzięłam i już, nie zastanawiałam się :D

kaszka pisze...

bo ja bym zrobila mine meczennicy i powiedziala, ze dzisiaj tego nie wezne :D ale to dlatego, ze nie lubie jak mi sie cos wciska bez uprzedzenia. o.