W czeluściach Internetu różne rzeczy można wyłowić, a im dziwniejsze tym lepiej. Oto mój dzisiejszy połów (uwaga, potencjalnie drastyczne i nie dla wrażliwych):
wyhaftowana dłoń.
W skrócie: pani Eliza Bennett, artystka, wyhaftowała sobie ładne wzorki na swojej własnej dłoni. Wzorki miały za zadanie dodać dramatyzmu, tak, żeby dłoń wyglądała na zniszczoną ciężką pracą. Technika nie jest bez znaczenia - haft to wszak jedno z, rzec by można, specyficznie kobiecych zajęć, kojarzonych z delikatnością, subtelnością i wyszukanym pięknem. Tutaj zastosowano go do czegoś drastycznie innego, a wymowa całego przedsięwzięcia jest następująca: "kobiece zajęcia" wcale nie są łatwe, lekkie i przyjemne.
Cóż, od zawsze wiem, że kobiece zajęcia typu sprzątanie, pranie, prasowanie i gotowanie oraz obsługiwanie wszystkich dookoła nie są niczym więcej niż ciężką, niewdzięczną harówką i nie muszę sobie niczego nigdzie haftować żeby o tym pamiętać. Wystarczy mi wspomnienie wczorajszej kolacji Matju (chcę zapiekankę z serem, aaaa, na tej zapiekance jest ser, nie bedę tego jadł, chcę płatki, aaaaa, za dużo mleka, ale ja chciałem w różowej miseczce...) przepraszam, dygresja.
Ale przyznaję, praca tej pani bardzo mnie poruszyła i podoba mi się. Tak. Podoba mi się.
Czytałam komentarze na temat jej zdjęć i najbardziej rozbawiła mnie postawa "ona ma za dużo czasu, zrobiłaby coś pożytecznego, to nie jest Sztuka". Pomijam fakt, że definicja Sztuki to rzecz śliska. Wrażliwość niektórych pobudzi, dajmy na to, Caravaggio, innych - haft na dłoni albo ładowarka w pochwie, a jeszcze innych - jeleń na rykowisku. Odmalowany jak żywy. Jednak komentarz "ma za dużo czasu" (który powtarzal się dość często) powalił mnie kompletnie. Najlepiej wszyscy chodźmy kopać ziemniaki. Wszak wiadomo, że kopanie ziemniaków jest znacznie pożyteczniejszym zajęciem niż robienie sztuki, niezależnie od charakteru tejże.
Hehe, przypomniało mi się również jak w szkole podstawowej na zajęciach ZPT robiłyśmy po cichu (ku wielkiej uciesze) z koleżanką mniej więcej to samo, za pomocą zwykłych nici krawieckich. Nie wychodziło nam niestety tak ładnie, i, rzecz jasna, nie na taką skalę ;) Dzieci peerelu miewały dziwne pomysły i nie było wówczas nikogo, kto by je powstrzymał przed realizacją ;)
Tak czy inaczej dzięki temu szczenięcemu doświadczeniu nie doznałam traumy na widok pracy pani Elizy Bennett, bo wiem że to nie boli i nie jest tak straszne jak wygląda.
No i wychodzi na to, że od dziecka mam zadatki na artystkę -performerkę. Kto by pomyślał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz