środa, 23 marca 2016

Wina dajcie

Są ludzie, którzy doskonale współpracują z grupą dzieci i świetnie oraz spontanicznie się z nimi bawią. Nie jestem takim ludziem...


Dziewczynki podrosły i zaczynają zapraszać do domu koleżanki.
Dziś odwiedziła nas X., koleżanka Zuzy. X to słodka dziesięciolatka o dobrym sercu i łagodnym usposobieniu, do tego nienagannie wychowana i uprzejma. Bardzo, bardzo ją lubię. Moje młodsze dzieci uwielbiają ją do tego stopnia, że Matju chciał jej oddać swój tablet a Ania wiesza się na niej i nie chce puścić, co X znosi z podziwu godną cierpliwością.
Niestety, X jest przyzwyczajona do nieco wyższych standardów rodzicielstwa niż "- co na kolacjęęęę? - Zajrzyj do lodówki i se coś weeeeź" albo " -Nudziii mi sieeee! - To znajdź se coś do roboootyyy, na przykład zbierz pranieeee z suszaarkiii.". Jedynaczka, która mieszka z przesympatyczną mamą, równie sympatycznym tatą i babcią oraz zwierzakami. Poziom ZEN w tej rodzinie wzbudza mój nieustanny podziw. Ma też swoje konsekwencje w postaci wysokich oczekiwań, z którymi niżej podpisana raczej słabo sobie radzi ;)
O godzinie osiemnastej dziewczynkom zaczęły kończyć się pomysły i zapas chipsów.
- Ciociuuu, możemy zrobić jadalną ciastolinę? - zagadnęła X.
Podniosłam nieco nieprzytomne oczy znad wciagającego brytyjskiego kryminału. Spłoszyłam się. W sumie X jest urocza, jest gościem, no i nie chciałabym wyjść na aspołeczną leniwą bicz, którą w istocie jestem...
Uśmiechnęłam się, fachowo kryjąc panikę.
- Jasne, kochanie, ale yyyy... nie wiem jak.
- Tu mam przepis, ciociu - pospieszyła z pomocą X, podtykając mi pod nos swojego smartfona z odpalonym stosownym filmikiem.
Przeklinając w duchu internet oraz ów pomiot szatana, który wynalazł jutubę, przestudiowałam listę składników.
- Słoneczko, ale nie mamy olejku migdałowego i cytryny.
Odetchnęłam z ulgą, pilnie uważając, by nie wyglądać na zbyt zadowoloną. X wyraźnie posmutniała.
Minęły dwie strony kryminału.
- Ciociu a to?
Pod moim nosem wylądował przepis na domową piaskolinę. Wyglądał na wykonalny. Och, uff, nie mamy pianki do golenia. Tak mi przykro.
Smutek wyczuwalny był już w powietrzu, Jego stężenie narastało wraz z każdym kolejnym filmikiem, do którego brakowało nam soku z ananasa, szczypiorku albo kruszonego lodu. Mój wstyd rósł wprost proporcjonalnie. Nie dość że gościowi nie jestem w stanie zapewnić godziwej rozrywki, to jeszcze w mojej lodówce nie ma mleczka kokosowego ani świeżego ananasa :( Ani kruszonego lodu. Ani w ogóle żadnego lodu, oprócz tego, który zbiera się na rurkach chłodzących.


Poziom mojej paniki niemal wywalił dziurę w dachu, kiedy X z radosnym uśmiechem zaproponowała, żebyśmy w takim razie upiekli chińskie ciasteczka z wróżbami...
Nie? Rozczarowanie płynęło wartko, jak rzeka szarego kisielu. Trzeba było ratować sytuację i zachować choć pozory kompetencji.
- Skoro chcecie coś piec, to może... yyy... eee... aaa... hmmm... o, wiem! Brownie!
Na szczęście propozycja spotkała się z aprobatą (wiadomo, czekolada to pewniak). Czworo pomocników (moje plus gość) rzuciło się do kuchni, tratując się nawzajem. Ze zrezygnowaną miną ruszyłam za nimi.


Ja chcę! Nie! Ja to zrobię! Daj mi! Hej! Przestań! Mamoooo, ja chcęęęęę! Nieeee!!! Oddawaj! Ja pomieszam, ja!!! Mogę wrzucić, mogę?
Na szczęście przepis jest prosty, więc przybyło mi tylko około pięćdziesięciu siwych włosów i jakieś dziesięć zmarszczek. I jeden malutki atak paniki. Na straty należałoby też spisać świerć torebki kakao, miarkę cukru, pół buteleczki ekstraktu waniliowego, mniej więcej pięć deko masła i koszulkę Matju, który, przejęty swoim zadaniem - smarowaniem foremki - niechcący użył do tego celu rękawów. Smarowanie dokończyła Ania, nieświadoma, niestety, że masło jest tłuste. Spojrzała na swoje dłonie i wpadła w histerię, więc X, dobre i życzliwe dziecko, wyszorowała jej ręce płynem do naczyń i gorącą wodą.
Odbył się jeszcze krótki sparring między moimi dziećmi o to, kto naleje ciasto do foremki i już można było wstawiać całość (czy raczej tę część, która trafiła do foremki, w przeciwieństwie do części, która pozostała rozchlapana na stole) do piekarnika.
Towarzystwo umilało sobie 25 minut oczekiwania radosną zabawą, polegającą na galopowaniu z jednego pokoju do drugiego, przy wtórze okrzyków. Czułam jak z sykiem umierają mi neurony między uszami, ale przecież nie będę narzekać, tak się ładnie bawią.
Brownie zostało zaakceptowane, było tak dobre, że niewielka wtopa (skończyło się mleko) pozostała niezauważona.
Wizyta zakończyła się przed dwudziestą. Oderwałam moje młodsze dzieci od X, ona grzecznie się pożegnała i poszła. Nie wiem jak wypadliśmy ;) Możliwe że niezbyt dobrze. Ale wiem, że teraz, o 20.31 zawarczałam znad komputera do męża: "WEŹ SIĘ ^^%%^&!##$ WSZYSTKIM ZAJMIJ BO JA JESTEM NIEBEZPIECZNA". I wiem, że podczas następnej wizyty przyjaciół moich dzieciąt, od progu zabierzemy się za pieczenie ciasteczek. Z rodzynkami moczonymi w wódce i posypką z Xanaxu. ;)

3 komentarze:

spektrum koloru pisze...

podziwiam siłę. zaczelabym wrzeszczec juz przy drugiej propozycji. do wspolnego gotowania z 4 (!) mnie chyba nikt nie namowi w zyciu. także bije poklony przed Tobą!

Cuilwen pisze...

Czuję się taka dzielna :D

Cuilwen pisze...
Ten komentarz został usunięty przez autora.