wtorek, 1 lipca 2008

Szpital

Wiecie, ja chyba jestem nienormalna... Lubię szpitale:) Dobrze się tam czuję i wcale nie tęsknię za domem. Zuzę rodziłam w Św. Zofii na Żelaznej, w pojedynczej sali z wanną, potem pojedyncza sala rodzinna, mąż przy mnie całą dobę, przemiłe położne na każde zawołanie, łazienka, stanowisko do przewijania, wygodny fotel do karmienia i łóżko na pilota, kosmetyki dla dziecka :) Żyć nie umierać, jak na wczasach :P Nic dziwnego że płakałam jak wychodziłam do domu i pytałam czy aby nie znajdzie się jakiś powód żebym mogła zostać z jeden dzień dłużej :)
Ania, jak wiecie, urodziła się w szpitalu Św. Rodziny, na Madalińskiego. Już na izbie przyjęć jakoś tak jechało peerelem :). Porodówki nie zdążyłam dokładnie obejrzeć, przyznaję;), rodziłam w sali dwuosobowej niestety, jedynki były zajęte, zresztą szkoda by było zajmować jedynkę na te parę minut, nie? ;) Cały czas mam w pamięci pierwszy poród, i sobie chcąc nie chcąc porównywałam. Na Żelaznej - pełna dyskrecja, zamknięty pokój do którego wchodziła tylko położna zamykając zawsze drzwi. Tutaj - kupa ludzi wchodzących i wychodzących, położne, salowe, lekarze. Rozmawiają sobie, ktoś zagląda, pyta o coś, gadają przy otwartych drzwiach. No, jakoś tak dziwnie. Na Żelaznej położna kazała mi krzyczeć bo to pomaga w parciu:) a tutaj mnie uciszali (i tak się nie dałam uciszyć;). Ogólnie - dobrze, że to krótko trwało. I dobrze, że to nie był mój pierwszy poród, przy drugim już ma się dużo mniej emocjonalny stosunek do sprawy.
Sala poporodowa o tzw. podwyższonym standardzie - zupełnie ok, dwuosobowa, z łazienką, stanowisko do przewijania dzieci z "podgrzewaczem" i łóżka na pilota (super sprawa, mój mąż chciałby takie do domu kupić ;) Czysto. Ale na kolana mnie nie powaliło (dobra, wiem, jestem burżujka rozbestwiona dobrobytem) i uznałam że to nic nadzwyczajnego. Zdanie zmieniłam dopiero jak musiałam sie udać na oddział noworodkowy na badanie. Tam dopiero powiało realnym socjalizmem... W sali mniejszej od naszej dwójki były 3-4 łóżka, zero miejsca, duchota, jedna łazienka w korytarzu, odrapane ściany i ogólny klimat lat siedemdziesiątych.
Personel szpitala - hmmm... Prawie wszyscy byli uprzejmi. I tyle. Jakoś nie czuć było szczególnego zainteresowania pacjentkami, może to dlatego że to wielki szpital, istny kombinat. To co mi przeszkadzało najbardziej to hałas - do sali co i rusz ktoś wchodził, wcale sie nie starając zachowywać cicho, nawet o 1 w nocy. To co mnie pokonało kompletnie - do dziewczyny z sąsiedniego łóżka przyszła położna wykapać jej dziecko po raz pierwszy. O 4.30 rano... Ratunku. I tak co i rusz. Wchodzą, gadają, trzaskają drzwiami, śmieją się w głos, no kurde, nie przejmują się że na sali leżą dwie wymęczone kobiety pochlastane po porodzie, ledwie sie ruszające i usiłujące załapać kilka minut snu. Chciało sie być matką to trzeba cierpieć, nie?
Duży plus jednak mają u mnie za to, że mimo nacisku na karmienie naturalne nie zabraniają dokarmiania. Ania następnej nocy po porodzie zaczęła bardzo dobitnie zgłaszać zwiększone zapotrzebowanie energetyczne, a ja jeszcze oczywiście nie miałam pokarmu. O 3 nad ranem, umęczona do ostatnich granic kilkugodzinnym rykiem głodnego dziecka (dziecina darła się do zachrypnięcia, ale ssać już nie chciała) poprosiłam położną o pomoc - bez problemu podkarmiła Annę strzykawką i nastała cisza na następne cztery godziny :)
Plus również za ten nacisk na cycowanie - o zainteresowanie w tym zakresie nie trzeba było się dopominać, bez przerwy pytano nas jak przebiega karmienie, czy nie potrzebujemy pomocy itd. Odwiedziny - tylko od 15 do 19, w praktyce przymykano jednak oko na wizyty.
Ogólnie - mój mąż sobie też porównał i stwierdził, że moze już powinniśmy zacząć zbierać kasę na opłacenie położnej i lekarza z Żelaznej, w razie nastepnej ciąży :)

Ale, mimo różnych niedogodności, wcale mi sie nie chciało wracać do domu - w sumie było fajnie - pierwsze chwile z maluchem to niezapomniana sprawa, poza tym ja się pewniej czuję pod opieką fachowców.
A Zuza potrafi dać w kość o wiele skuteczniej niż personel niejednego szpitala ;)

2 komentarze:

Marta pisze...

Why oh why would you punish the child with the horrible middle name?!

Cuilwen pisze...

To piękne imię, jedno z moich ulubionych :) Miało być pierwsze, ale mąż forsował Annę, więc się nie upierałam :)