W powieści postapokaliptycznej człowiek spodziewałby się czegoś a' la "Walking dead" - prucia flaków i ogólnego pesymizmu.
Nie tutaj. "Station Eleven" to najpiękniejsza i najbardziej subtelna książka o skończonym świecie, którą kiedykolwiek czytałam.
Wirus - gruzińskiej bodajże - grypy w ciągu kilku tygodni przeprowadził dobrze ponad 90% ludzkości na drugą stronę tęczy. Ci, którzy się ostali, trwają, a wśród nich wędrowna trupa teatralna, wystawiająca Szekspira i grająca muzykę. Bo, jak głosi motto na jednym z ich pojazdów, "...survival is insufficient".
Ta właśnie grupka artystów-nomadów trafia do małego miasta, w którym rządy przejął dziwny młody człowiek, przedstawiający się jako prorok. Skąd się wziął? O co mu chodzi? Gdzie zniknęło dwoje muzyków, którzy dwa lata wcześniej odłączyli się od szekspirowskiej trupy i osiedlili w tej właśnie miejscowości?
To tylko jeden z kilku wątków tej powieści. Są jeszcze inne, każdy wycyzelowany, każdy harmonijnie wkomponowany w kunsztowną całość.
Co wrażliwszy (lub, jak kto woli: co bardziej neurotyczny ;) ) czytelnik dostanie sporą dawkę emocji.
Nie ma epatowania grozą i makabrą. Jest natomiast elegijny nastrój, mnóstwo melancholii i smutku z odrobiną niepokoju, szczególnie kiedy oczami jednego z bohaterów bezradnie oglądamy rozkład świata, który wydaje się przecież stabilny i bezpieczny (I taki właśnie jest, prawda? PRAWDA?!). Jest wzruszenie, kiedy niektórzy ludzie w nieludzkich okolicznościach pozostają ludźmi i nie tracą nadziei. Jest i napięcie, gdy z pozoru niepasujące do siebie fragmenty zaczynają wskakiwać na swoje miejsca. Jest łagodny, przejmujący żal za tym, co minęło oraz trochę niedowierzania - "jak to się mogło stać"?
W powietrzu wisi sporo pytań: o naturę człowieczeństwa, o koniec cywilizacji, o sztukę, o pamięć, o sukces. Jednoznacznych odpowiedzi nie ma i być nie powinno, ale materiał do przemyśleń jak najbardziej jest, w obfitości wielkiej.
Bohaterów mamy kilkoro i ich losy precyzyjnie spinają narrację, układając przeszłość i przyszłość jak kawałki puzzli. Konstrukcyjnie powieść jest bez zarzutu - skoki w czasie w przód i w tył nie wprowadzają zamętu, wątki rozwijają się harmonijnie i łączą w spójną całość. Narracja płynna, nie ma zgrzytów i przestojów, język przemyślany, równy, bez zbędnego patosu.
Dla mnie "Station Eleven" była czystą magią, jedną z tych książek, które muszę podczas czytania co jakis czas odkładać, żeby wchłonąć i przetworzyć to co wcisnęło mi się do głowy pod postacią małych czarnych literek. Literatura prawdziwie piękna.
4 komentarze:
Ależ pięknie napisałaś. Właśnie zamówiłam w Waterstones, akurat jest na wyprzedaży za 5.99. We wtorek po drodze z pracy odbiorę.
Dzięki :)
Mam nadzieję, że Ci się spodoba... Wydaje mi się, że ma szansę, jakoś mi pasuje do Ciebie :)
hmmm mówisz?
Mówię :D Ale nie upieram się, że mam rację ;)
Prześlij komentarz