środa, 15 lipca 2015

Mama Kangurzyca na wakacjach

Przed wyjazdem
Zawzięłam się i ociekałam optymizmem. Przecz z czarnowidztwem i narzekaniem.Wakacje! Mazury! Las! Świeże powietrze! Pierwszy wyjazd z dziećmi od dwóch lat. Potomstwo całkiem wyrośnięte, samobieżne i samosterowalne. Hotel ze wszystkimi dzieciowymi udogodnieniami, o których mogą marzyć rodzice. Sala zabaw, basen, placyki zabaw, animacje, mini-disco, towarzystwo innych dzieci. No raj, panie, raj. Co może pójść nie tak?
Każdą sprzeczkę kwitowałam radosnym śmiechem i stwierdzeniem: "Hej, nie kłóćmy się, niedługo jedziemy na wakacje!"
O święta naiwności.

W dniu wyjazdu
Spakowane torby dzieci i moja. Mąż się pakuje. Czas płynie. Duży pokój wygląda jak poligon nuklearny - wszędzie ubrania, kabelki i różnorakie sprzęty oraz urządzenia. Czas płynie. Mąż się pakuje. Duży pokój nadal wygląda jak poligon nuklearny. Czas płynie. Zaglądam i bardzo delikatnie pytam: "Kochanie, co robisz?". Mąż stoi przy otwartej szafce, patrzy na mnie spode łba i dobitnie oznajmia: "KOMPLETUJĘ MUZYKĘ NA DROGĘ" (co, jak wiemy, jest czynnością czasochłonną, skomplikowaną i wymagającą skupienia, nieważne, że przez ostatnie 15 lat w kazdej podróży słuchamy tych samych płyt ;) ). W jego głosie wyraźnie dźwięczy nuta "sp******j kobieto, będę gotowy jak będę gotowy". Czas płynie. Jako mężatka z piętnastoletnim stażem wiem, kiedy należy wycofać się na z góry upatrzone pozycje, co też skwapliwie czynię. Czas płynie.
Wyruszamy. Dzieci, idźcie siku! Wszyscy idą siku.
Wyjeżdżamy spod domu i przypomina się nam, że Matju nie ma spodenek do pływania, bo ze starych już wyrósł. Kierunek - market sportowy Decathlon.
Parkujemy pod Decathlonem. Mąż zabiera Matju do środka. Dziewczynki i ja bulgoczemy we własnym sosie podgrzewane bezlitosnym słońcem.
Czas płynie.
Mąż i Matju wracają. Mąż nieopatrznie pyta: "czy ktoś chce siku?". Jako, że padło słowo kluczowe "siku", nagle dziewczynkom przypomina się, że tak, bardzo chcą, już nie wytrzymają, nie szkodzi, że piętnascie minut wcześniej były w toalecie. Wychodzą. Ja się gotuję. Czas płynie.
Dziewczynki wracają. Na ich widok Matju oznajmia "chcę siku".
Udaje mi się nikogo nie zabić, wyciągam Matju z fotelika i idziemy do toalety. Wracając, postanawiam solennie, że jeśli jeszcze raz padnie słowo "siku", wracam do domu.
Matju podchodzi do samochodu i woła "zrobiłem siku!" Mój wzrok zabija muchy w locie. Ania stwierdza, że ona musi jeszcze raz do toalety. Patrzę z żalem w kierunku drogi do domu. To tak blisko. Jeszcze mogę się wycofać.
Czas płynie.
Kiedy po trzech godzinach od wyruszenia w drogę udaje nam się wyruszyć w drogę, oddycham z ulgą. Teraz już będzie z górki.
Ha ha.

Podróż
Pierwszy postój spożywczy planowaliśmy tradycyjnie w Makdolcu w Płońsku. Jako że mieliśmy tam się najeść na zapas, Mąż kręcił nosem kiedy pakowałam do siatki herbatniki, banany, chrupki ryżowe i wodę. A po co ci to, co ty robisz, zwariowałaś, tylko miejsce zajmuje, nie dość mamy tobołów, przecież zatrzymamy się po drodze... Wymówki skończyły się jak ręką odjął, kiedy Małżonek przeoczył skręt na Ciechanów (to znaczy nie pokazałam palcem i nie powiedziałam "skręć tu", myślałam, naiwna istota, że za drogowskaz wystarczy wielki drogowskaz z napisem Makdonald i strzałką. Nie wystarczył). Puszczając ze złości dym przez uszy i zgrzytając zębami (pozbawiono mnie wyczekanego hamburgera z bekonem, co uważam za afront i zbrodnię oraz osobiste nieszczęście) znalazlam w necie stronę Makdonalda i użyłam lokalizatora, żeby znaleźć następny najbliższy paśnik z burgerami, fryciochami i waniliowym szejkiem. Lokalizator pokazał mi archipelag Tuvalu. Wszechświat był przeciwko mnie.
Przez kolejne 50 kilometrów Mąż roztropnie milczał, żując herbatniki, które wtykałam mu bezpośrednio w otwór gębowy.

Przyjazd
Wreszcie! Ulubiony hotel! Świeże powietrze! Las! Mazury! Dopełniliśmy formalności w recepcji, odebraliśmy klucze do dwóch pokojów (w jednym nasza liczna rodzina się nie zmieści) i udaliśmy się na drugie piętro. Wnosimy bagaże do jednego pokoju. chcę otworzyć drugi. Zamknięty. Jak to, przecież przed chwilą go otwierałam... Ze środka dobiega radosny rechot Matju. Zamknął się sam w pokoju. Z kluczami. I otwartym balkonem. Na drugim piętrze. Omójboże! Zaraz wylezie na balkon i spadnie, ojezusmaria, aaaaaa!
Synku, otwórz.
Klik klik. Nic. Zamknięte.
Synku, przekręć zamek.
Klik klik. Nie mogę! [zaśmiewa się]
Synku, jeszcze raz [umieram, słabo mi, czy mam lecieć na recepcję po drugi klucz, obożeoboże co to będzie]
Klik klik. Nic
Synku przekręć jeszcze raz.
W tę stronę?
A skąd mam wiedzieć w którą stronę kręcisz ochrystepanie omatkoświęta. Tak w tę stronę.
Klik klik. Otwarte.
Posiwiałam i postarzałam się o jakies dziesięć lat.

Basen
Mąż zabrał dzieci na basen. Matju, rozgrzany swoją samodzielnością, postanowił być jeszcze bardziej samodzielny. Mateusz, poczekaj! Mateusz nie poczekał, po co mu dmuchane rękawki, po co mu towarzystwo ojca. On se sam poradzi. Z rozpędu wszedł do basenu, natychmiast poszedł pod wodę i zaczął się topić. Mąż go wyciągnął.
"Mamo, wplusknąłem i byłem zanurkowany!"
Do końca pobytu każda wizyta na basenie składała się w 90 procentach z prób złagodzenia paniki, w którą Matju wpadał na widok głębokiej wody.

Sala zabaw
Pokój poczekalnia przed salą zabaw. Matju wciąż wymaga nadzoru, więc na zmianę z Mężem zapuszczaliśmy korzenie na (wygodnych) kanapach, z uporem godnym lepszej sprawy usiłując złapać na smartfonach zdychające wifi.
Byłoby błogo, gdyby rodzice przestali na tych kanapach sadzać potomstwo z grającymi zabawkami. Gadające komputerki i grające teletubisie sprawiały, że  chciałam się powiesić w lesie na skakance. W ogóle ilość dzieci na metr kwadratowy przekraczała normy unijne. Krzyki wypalały mózg. Coś jak jedna nieustająca przerwa w szkole. Nie pojmuję jak inni ludzie są w stanie to spokojnie znosić a już kompletnie mną wstrząsa myśl, że ktoś to może LUBIĆ. Ludzie tacy budzą we mnie odruchową nieufność, jak obce organizmy z dalekiej planety. Być może na mój nastrój miał wpływ fakt, że Matju w nocy krzyczał, rzucał się po łóżku i kopał mnie w szczękę ;)
Ogromny plus tej sytuacji: nie przejmowałam się zupełnie zachowaniem swoich młodych ;) Nie stresowało mnie, że mogą komuś przeszkadzać, nie wzruszały mnie krzyki i marudzenie. Ot, norma. Luzik.

Plaża
Gniłam na plaży na leżaku, przeżywając ból sponiewieranych pleców (hotelowe łóżka są za miękkie). Dopadł mnie Mateusz "mama przytulić!!!" i za chwilkę Ania "mama, przytulić!!". Leżałam pod nimi zrezygnowana i odezwałam się do Męża: "powinnam się sklonować w 3 egzemplarzach. A, nie, w 4, bo jeden dla ciebie". Mąż spojrzał z dezaprobatą i powątpiewaniem. "A daj kobieto spokój, ja z tobą jedną ledwie wytrzymuję a ty mi chcesz jeszcze dokładać". Love wins.

Towarzystwo dzieci
Hotel pełen dzieci. Towarzystwo do zabawy. Radość, śmiech, tupot drobnych stópek, gry, entuzjazm, promienne uśmiechy. I wylęgarnia zarazy.
Rozkoszne dzieciaczki siały rotawirusem, który dopadł Męża i mnie drugiego dnia pobytu.
Biegunka, wykrecający flaki ból brzucha i mdłości; Mąż i ja łeb w łeb. Mąż zdychał w hotelowym pokoju, ja warowałam przy dzieciach, uciekając na krótkie pit-stopy do kibla. Padałam na pysk, na twarz, na ryj mój niepomalowany, całkiem saute, spuchnięty ze zmęczenia i upału. Tkwiłam w czekalni pod salą zabaw, i modliłam się o krótką drzemkę, niestety nic z tego, Matju trzeba pilnować chociaż z daleka, bo jest, kurde, samodzielny.
(Omójboże, znikł z sali zabaw. Ja byłam w toalecie. Wróciłam - nie było jego butów i jego samego też nie było. Pobiegłam szukać, rwąc włosy z głowy. Okazało się, że zachciał pić, mnie nie znalazł na zwykłym miejscu to poszedł do pokoju, gdzie dogorywał Mąż. Synio sie napił, zabrał tableta, wyszedł, zostawiając otwarte na oścież drzwi i błąkał się samodzielnie po hotelu z tabletem w garści.)
Hotel rodzinny jest jak żłobek czy przedszkole. Bakcyle roznoszą się falami. Wniosek: za wszelką cenę unikać skupisk dzieci. Mój instynkt samozachowawczy, widząc gromadę młodocianych włącza wsteczny bieg i odpala alarmy. Jak się okazuje- słusznie.

Podsumowanie
Dzieciaki bawiły się doskonale, rotawirus był dla nich miłosierny. Męża trzymało cztery dni, mnie - równe siedem. Gdyby nie to, uznałabym wyjazd za bardzo udany, chociaż zupełnie nie wypoczynkowy ;) Zrobiłam co mogłam, żeby miło spędzić czas.
Hotel niezmiennie polecam, bo zacny jest i naprawdę porządnie nastawiony na rodziny z dziećmi.
Foty będą w następnym poście, a tymczasem idę odpocząć po wakacjach :D


8 komentarzy:

Unknown pisze...

Kocham Twoje opowiesci 😍😍😍

Cuilwen pisze...

Dziękuję :*

elffaran pisze...

Ja tak czekałam na spotkanie z dawno niewidzianymi znajomymi. Miałam pojeść, pogadać i nawet napić jakiś %, a dzieci miały grzecznie bawić się na dużym terenie. Efekt - nie zjadłam, nie usiadłam, z ludźmi wymieniłam kilka półsłówek latając za swoim potomstwem, które akurat postanowiło chcieć wszystkiego na raz i wyrażać potrzeby głośnym wrzaskiem. Sprawiedliwie było, bo małżonek też nie posiedział ;) Po takich akcjach odechciewa mi się życia towarzyskiego ;)

Cuilwen pisze...

Tak, skąd ja to znam, dzieci chyba mają jakieś czujniki które wykrywają kiedy rodzicom na czymś bardzo zależy ;)

poziomka pisze...

kocham cię całą ;D też się urlopuję, bez potomstwa ale wczoraj, przeczytałam twój wpis i wyobrażałam sobie szalejącego na plaży Matju ;)całuję

MF pisze...

No nie wiem czy po takim wpisie bym pojechała w to miejsce :) a jak bede miała tak samo ?:) wpis super! Tak to jest w realu....

Cuilwen pisze...

Magdalena dziękuję :* :*

MF no wiem, reklama taka jakby ambiwalentna, ale kurde hotel naprawdę dobry :D Tylko w tym sezonie zadżumiony :D

Cuilwen pisze...

Dzięki dziewczyny za dobre słowo, w ciągu ostatnich dwóch tygodni calkiem mnie rozplackowało psychicznie i dobre słowo dobrze mi zrobiło :) :)