środa, 28 sierpnia 2013

Zaścianek

Mieszkam niedaleko zielonej tabliczki z napisem "Warszawa". Na tak zwanym zadupiu. Za daleko od centrum, żeby było miejsko, za blisko, żeby było wiejsko. Ot kombinat noclegownia. Ale życie tutaj ma swoje plusy.
Codzienna poranna pogawędka z paniami z mięsnego. Podśmiechujki z panią ze straganu z warzywami (tak nam sie dziś dobrze rozmawiało, że dostałam za darmo koszyczek malin oraz zakupy na kredyt, bo pani nie miała wydać i zaproponowała, żebym zapłaciła następnym razem). Wycieczka za róg po zakupy czasem trwa i godzinę, bo po drodze co chwila natykam się na znajomych. Czasem to wkurza, ale nie dziś :)
Poranne spacery po okolicznych niezabudowanych polach.  Mgła. Świeże powietrze. Bażanty. Bociany. Nawet jakieś zbłąkane zające.
Tym niemniej coś mnie łaskocze, coś mnie gna. Być gdzie indziej, spróbować czegoś innego. Zmienić. To chyba jakiś defekt charakteru, niezdolność do wrośnięcia w miejsce i zapuszczenia korzeni. A może po prostu zwykłe zmęczenie materiału, po latach zamknięcia w czterech ścianach.



9 komentarzy:

Kajka pisze...

Ot kochana, nosi cię. Jesiennie ;(

elffaran pisze...

Trochę zazdroszczę tej możliwości pogaduszek. Na moim końcu Warszawy też ani wiejsko, ani miejsko, za to murów dużo. A sąsiedzi mają na twarzach wyraz paniki jak im się dzień dobry powie i pośpiesznie uciekają do samochodu, albo za bramę. Pogadać mogę tylko z panią w warzywniaku, jedyną która jest tu od lat (ja też mieszkam tu od dość dawna, ale inni młodzi i dzieciaci są świeżynki, co to się pobudowali niedawno)

Cuilwen pisze...

No właśnie aż mnie to dziwi, bo mieszkałam w różnych punktach Warszawy - Boernerowo, samo centrum (przy Smyku), koło Pedetu na Woli, potem w Wawrze i czasem kątem w akademiku na Kicu, po jakichs imprezach, i wreszcie na Tarchominie. Było i miło i niemiło,ale nigdzie nie było tak jakoś swojsko jak tutaj. Czasem rozmawiam z ludźmi, którzy nawet nie wiem jak się nazywają, ale znamy się z ulicy :P Normalnie jak u mojej śp. Babci na wiosce :D

Cuilwen pisze...

A panie w warzywniakach są the best :D

elffaran pisze...

A ja pamiętam z mojego dzieciństwa (dawno, dawno temu ;)), że tak w miarę swojsko było na wszystkich przedmieściach i tych domkowych i tych z blokami. Ludzie sobie mówili dzień dobry, pogadali pod śmietnikiem (ławek nie było ;)) a dzieciak jak się postarał to i trzy obiady mógł u kolejnych sąsiadek zjeść. Obecna rzeczywistość mnie trochę przygnębia, ławki są, ale ludzie na nich siadają tak by się nie widzieć. Ludzie się widzą przez ogrodzenia, ale udają, że nie widzą itd. Zostają warzywniaki jako ostatni przybytek społeczny ;D

Cuilwen pisze...

hahahaha, warzywniaki ostoją humanizmu :D

Unknown pisze...

mnie nosi i chce uciec. Dziecko dostało temperatury po wczorajszym szczepieniu (pierwsza temperatura z zyciu ) i jest niedożywione (od wczoraj futruję własnym mlekiem. cztaj jest uwieszony caly czas na mnie, albo ja podłaczona do laktatora. a Robert poszedł do pracy. martwi się, ale tak po męsku.

Unknown pisze...

zdroszcze Ci tych pogaduch. U mnie na Bielanach rozmawiam tylko ze staruszkami, bo to taka stara dzielnica. U mnie w 10 pietrowym bloku mieszka jedna para młodych ludzi i my ;)
Po drugie w Warszawie jest inaczej niż w innych miastach, tutaj dużo ludzi jest z kądś tam.
We Wrocławiu mieszkamy w centrum (odpowiednik warszawskiego żoliborza). Moja Babcia mieszka tam odkąd przyjechała po wojnie z Anglii, czyli 63 lat razem z moją mamą i moim ojcem. Wszyscy się znają, cała ulica (i okoliczne ulice też) jest jedną rodziną. Znamy się z dziada pradziada. Nowi lokatorzy, to ewenement. Wrocław niby mały nie jest, ale wszyscy się znają. Brakuje mi tego. Ludzie dzielą się swoimi problemami z sąsiadami. Kiedy leżałam tutaj w szpitalu, to wszyscy okoliczni sąsiedzi trzymali za moje zdrowie kciuki. Brakuje mi tego.

Cuilwen pisze...

Ale to wszystko jest gówno warte tak naprawdę. Te pogawędki o niczym. Do niczego to nie prowadzi i nic nie daje tak naprawdę. To tylko rozrywka.