Kolektywnym wysiłkiem całej rodziny, pod kierownictwem Taty, trzy kilogramy wściekle ostrych papryczek jalapeno zostały zamarynowane w siedmiu obiecujących rajskie doznania smakowe słoikach.
Ja byłam odpowiedzialna za krojenie. Po raz kolejny życie mi przypomniało, że po krojeniu jalapenos nie należy, na przykład, dłubać w nosie. Chyba, ze chcemy, by w paroksyzmie bólu i oparach kapsaicyny rozpuścił nam się mózg.
Zuzia przyjęła na siebie odpowiedzialne zadanie dystrybucji przypraw.
W tym roku zamarynowaliśmy papryczki razem z wnetrznościami, bez patroszenia. Ostatnio były za łagodne, wolimy takie, które bolą dwa razy - przy wprowadzaniu do organizmu oraz przy opuszczaniu go ;)
8 komentarzy:
Wyglądają pysznie. Nigdy nie kosztowałam takich papryczek. Czy Twój mąż przywiózł je ze świata ?
nie, kupione na targu przez kolegę męża z pracy
Aaaale pięknie będzie piekło ...Ja juz zjadam drugi słoiczek własnej chilli , jedna mała starczy na kanapki do śniadania :) Robiłam je w całości i teraz ... no czuje jak opuszczają organizm dosc dotkliwie:DDDD
tak jest najlepiej :D
właśnie miałam skomentować tylko nie wiedziałam czy wypada- będzie piekło dwa razy :)))) też takie lubię ale tylko ja w mojej rodzinie.
hahahaha, pewnie że wypada ;)
Wczoraj jak Matju marudził to z trudem się powstrzymałam, żeby mu nie dać papryczki do possania...
dzielna jesteś, ja ostatnio mam ochotę poprzestać na zupkach z torebki. Jak stoję nad zlewem i obieram jarzyny na rosół to się we mnie gotuje sprzeciw. Tak mam chwilę przed zmianą czasu. A takie papryczki zjadłabym chętnie.
Kasiu, gdyby to ode mnie zalezalo to nie kiwnelabym palcem, bom zmeczona i leniwa. Ale marynowanie tych papryczek to swiety graal mojego meza :)
Prześlij komentarz