To niemożliwe, przecież dopiero ledwie przeżyłam poprzedni... Jak to jest, że pięć dni tygodnia tak szybko mija??? Usiłuję pracować, i nie ma żartów, żeby zdążyć w terminie muszę wyrobić dzienną normę. Ale jak tu pracować, kiedy dookoła troje dzieci krzyczy, gania się i co pięć minut przychodzi z jakimś żądaniem? Ciśnienie rośnie, frustracja rośnie, generalny wkurw rośnie. Żądza mordu rośnie. Ogólnie robi się bardzo negatywnie.
Jakby tego nie było dość, w świeżo posprzątanym mieszkaniu rozprzestrzenia się syf. Nie sam oczywiście, roznoszą go dziecięce łapki i stópki. Piasek (skąd piasek, przecież odkurzałam???) chrzęści po nogami, wokół fruwają zabawki i spadają z łomotem na podłogę tudzież meble, strącając z owych mebli inne zabawki. Każde kolejne "ŁUP!" wbija mi się w głowę jak trzycalowy gwóźdź. Dzieci biegają, krzyczą jak stado małp na kwasie, pięty grzmocą o podłogę, zabawki łup łup. Sąsiadka z dołu niechybnie zostanie świętą, bo nigdy nie narzeka na hałas. A zdaje mi się, że nie sposób nas nie słyszeć. Niech jej Pan Bóg wynagrodzi cierpliwość.
Trzask. Jebut. Średnia z Najmłodszym bawią się w wyskakiwanie na siebie nawzajem z piskiem i rykiem zza zamkniętych drzwi. Zatrzaskują je z hukiem, potem otwierają i wrzeszczą. Framuga jest już obluzowana.
Moje prośby, tłumaczenia i nakazy spływają po dzieciach jak woda po kaczce. Próby znalezienia im zajęcia mijają się z celem, bo albo nie podoba się im to co proponuję, albo zabierają się za to i natychmiast zaczynają przyłazić do mnie po pomoc, wskazówki, pokazać co zrobiły, ewentualnie walczyć między sobą. Kary nie mają sensu, bo mojego potomstwa nic nie rusza. Kara jest karą bardziej dla mnie niż dla nich, bo ja muszę dopilnować jej egzekwowania i pokonywać dziecięcy opór. A w stawianiu oporu dzieci nie mają sobie równych. Co więcej, wydaje mi się, że je to bawi (jak bardzo można mamę przycisnąć zanim pęknie? sprawdźmy!). Zwyczajnie nie mam już siły.
Widzę niszę rynkową - brakuje weekendowych placówek, w których można by zdeponować dzieci kiedy rodzic akurat musi popracować a na rodzinę nie ma co liczyć. Chociaż przyznaję, w tej chwili akurat marzy mi się wysłanie kochanych dzieciaczków do luksusowej (to w końcu moje dzieci i bardzo je kocham, nie?) szkoły z internatem i zakazem odwiedzin. Najlepiej w Nowej Zelandii. Świeże powietrze dobrze by im zrobiło.
Na szczęście zaraz wraca Mąż. Zamierzam pozostawić na jego głowie rodzinną weekendową użerkę, zamknąć się w sypialni na klucz i zabrać do roboty ze słuchawkami na uszach. Mąż wprawdzie będzie półżywy po całodobowej podróży powrotnej, ale nie mam litości. Spędził dwa tygodnie w ciszy i wygodzie hotelowego pokoju. Musi za to zapłacić ;)
Poza tym tata ma większą siłę przebicia ;)
True story ;)
4 komentarze:
Nie Ty pierwsza taką niszę zauważyłaś. Są żłobki i przedszkola, w których można się umówić na weekendową obsługę, a nawet nocleg potomstwa. Tak było w naszym żłobku i dla nas to była przez jakiś czas jedyna nadzieja na spokojną noc raz na kilka miesięcy... Inna sprawa, czy dziecko da się zostawić "w obcym" miejscu. Co innego swoje przedszkole, co innego nieznane.
Też fakt.
Pełne zrozumienie! Pełne współczucie tj współodczuwanie mam! Choć u mnie taki weekend trwa cały tydzień i nijak nie mam sposobności się dzieci pozbyć choćby na godzinę :-/
O kurczę... Czasy kiedy nie mogłam się odseparowac od dzieci nawet na godzine wspominam z najwiekszą grozą. Nie wiem jak przeżyłam, co więcej, nie wiem, jak przeżyły one ;)
Szacun, Dzielna Mamo.
Prześlij komentarz