Co widzą niedospani ludzie, tłoczący się o 7.30 na przystanku autobusowym w kierunku miasta?
Widzą wysoką, niestarannie ubraną i nieuczesaną matkę z kilkuletnim synem. Widzą jak syn biegnie do osiedlowej furtki, otwiera, przepuszcza matkę. Matka dziękuje, bierze syna za rękę, idą. Wszystko wygląda normalnie.
Ludzie widzą jak dwadzieścia metrów dalej syn staje jak wmurowany i oznajmia, że chce pić.
Być może widzą jak matka próbuje wytłumaczyć, że nie ma ze sobą wody ani pieniędzy i że za kilka minut w przedszkolu (do którego jest bardzo, bardzo blisko, ludzie nie wiedzą, ale matka wie, nie wybrałaby się bez wody w daleką drogę) syn dostanie tyle picia ile tylko zechce. Jeszcze chwilka.
Widzą jak syn zaczyna podnosić głos i odmawia pójścia dalej. Widzą jak matka ciągnie go za ramię do przejścia dla pieszych, a on krzyczy "nieeeee!". Widzą jak syn chce się wyrwać prosto na ulicę, między samochody, a matka trzyma go obiema rękami.
Po drugiej stronie ulicy syn staje w błocie, tupie i mówi, że nie pójdzie dalej jeśli nie dostanie pić. TERAZ. Matka wreszcie traci cierpliwość i wrzeszczy. Syn zaczyna płakać. Nadal krzyczy "nie". Nie chce iść, chociaż na dojście do przedszkola potrzebują już tylko 3-4 minut. Ludzie nie wiedzą, syn nie wie, choć powinien, ale matka wie i ewidentnie doprowadza ją to do szału. Wyraźnie wściekła ciągnie syna za rękę dalej i za zakretem znikają z oczu publiczności zgromadzonej na chodniku. Koniec przedstawienia.
Czego nie widzą niedospani ludzie, tłoczący się o 7.30 na przystanku autobusowym w kierunku miasta?
Nie widzą porannej walki syna z matką o wszystko: o serek waniliowy, który jest nie taki jak trzeba, o ubieranie, o robienie kupy, o mycie zębów, o zakładanie butów, o wychodzenie z domu. Starszych sióstr, które rano nie podrapią się samodzielnie po tyłku, jeśli się im o tym nie przypomni i wiecznie się kłócą. Nie widzą, że ojciec wyjechał i matka musi ogarnąć sama to, co zazwyczaj z trudem ogarniają we dwoje. Nie widzą niewyspania, które od dziesięciu lat ciągnie się za matką jak ołowiana kula i powoli wykańcza. Nie widzą problemów osobistych, których nie wypada opisywać, bo, jak sama nazwa wskazuje, są osobiste, ale bolą jak ropiejąca rana co nie ma szans się zagoić w najbliższej przyszłości. Nie widzą wreszcie żalu ani poczucia winy, dławiących matkę cały czas od momentu, kiedy straciła cierpliwość.
Nie trzeba rzucać słowem, ani biblijnym kamieniem. Nikt nie ukarze krnąbrnej matki boleśniej, niż ona sama.
Kiedy byłam Doskonałą Mamą, czyli zanim zaszłam w ciążę, wiedziałam wszystko lepiej. Patrzyłam z potępieniem na takie krzyczące matki. Przecież z dzieckiem można rozmawiać, wytłumaczyć mu, dzieci są mądre, zrozumieją. Ta kobieta jest niewydolna i nieudolna, jak tak można, MNIE SIĘ TO NIGDY NIE ZDARZY. Wiem co mam robić.
Zabawne, prawda?
Troje dzieci, depresja i stany lękowe nauczyły mnie pokory i wstrzemięźliwości w wydawaniu sądów. Zdaje mi się, że ludzie, którym puszczają nerwy, najbardziej potrzebują wsparcia, a nie potępiających spojrzeń, świętojebliwej wyższości i werbalnych kopniaków. Z doświadczenia wiem, że odrobina życzliwości potrafi błyskawicznie obniżyć temperaturę konfliktu.
Każdego.
I staram się o tym nie zapominać.
6 komentarzy:
a mnie zawsze strasznie było żal małych dzieci, które płaczą żałośnie na ulicy, a "ta niedobra matka" po prostu idzie sobie dalej jak gdyby nigdy nic... teraz, gdy to oglądam to żal mi tych matek ;)
Tak, tak, dokładnie tak ;) Kiedy już doświadczy się od środka jak ten mały człowieczek potrafi przeczołgać dorosłego, to perspektywa się troszkę zmienia ;)
Znaczy, Ewa, Ty stalas na przystanku?
Hihihi.
Boski tekst, usmialam sie.
Ja sie teraz juz tylko smieje, kiedy widze inne dzieci, jak sie dra, albo robia rodzicom scene.......
:P Ja się szarpałam z Matju, a ludzie patrzyli jak na widowisko ;)
Teraz juz mnie nikt nie zaczepia, ale kiedys się zdarzało, że ktoś musiał mi koniecznie udowodnić że źle robię (jakbym sama nie wiedziała), albo do dziecka padały teksty "tak tak, biedactwo, niedobra mama, krzyczy na ciebie, ojej"
Jak widzę scenę na ulicy to moja pierwsza myśl: "jak dobrze, że to nie moje" ;)
Nie, no, wiem, ze to o Was.... zartowalam tylko.
Ile to ja sie zawsze w biurze naslucham moralow, zlotych rad, ocen i wycen od moich dwojga wspolpracownikow (25 i 15 lat starszych)...
Najbardziej znamienna jest odpowiedz: "u nas tak nie bylo!", "NIE!", stosowana na wszystko.
Doprowadza mnie to juz do czystej agresji!
Juz i tak nic, nic, nic o sobie i swoim dziecku nie opowiadam, ale i tak czasami o cos spytaja i wtedy, cokolwiek powiem, kwitowane jest tym samym "u nas tak nie bylo!", "NIE!". Chyba moglabym zabic.
To taka jakby amnezja rodzicielska, ten sam mechanizm który sprawia, że matki szybko zapominają jak bardzo męczące są niemowlęta. Ten mechanizm ratuje spójność psychiczną ;) przecież nie można się przyznać że coś jest/było nie tak, ich kruche ego mogłoby ucierpieć ;)
Też bym miała mordercze myśli, no bo ileż można słuchać.
Prześlij komentarz