niedziela, 20 kwietnia 2014

Dzień 1

Wizyta u mojej Mamy. Dzieci szalały w "dużym pokoju", który wcale nie jest duży. A na pewno za mały na troje wściekłych orangutanów. Umieśćcie troje dzieci w deszczowe popołudnie na powierzchni 1x2,5m na 5 godzin to zrozumiecie, o czym mówię.
W mniejszym pokoju został zamknięty neurotyczny pies mojej siostry, który niezbyt dobrze reaguje na mlodocianych (i wcale mu sie nie dziwię).
W najmniejszym pokoju, zmienionym przez moją Mamę w składzik, spędziłam część wizyty, śpiąc na podłodze (tam nie ma łóżka) między stosami pakunków, butelek wody mineralnej i innych takich. Zmęczenie i napiecie ostatnich dni mnie powaliło, uznałam, że jeśli się nie odizoluję, to wybuchnę, zmiatając z powierzchni ziemi rozmaitych ludzi, w pierwszej kolejności moje własne, rozkrzyczane potomstwo.
Po prostu poszłam tam, zamknęłam drzwi i padłam na dywan jak stałam, niemal natychmiast tracąc przytomność. Mama podłożyła mi kocyk. Reszta rodziny miłosiernie trzymała rozbawione dzieciątka z daleka ode mnie.

Kiedy się obudziłam, byłam tak obolała, że zanim udało mi się wstać, miałam czas na ogólnożyciowe przemyślenia, jak na przykład zagadnienie "czemu nie jestem w stanie wytrzymać z własnymi dziećmi w jednym pokoju". Odpowiedzi dostarczyła mi Mama, stwierdzając, że my (Sis i ja) jako dzieci byłyśmy znacznie grzeczniejsze, i z moimi to ona teź niespecjalnie wytrzymuje...

Jesteśmy już w domu, dziecinki robią pierdzielnik, z ich pokoju dobiega zwyczajny, codzienny harmider, kontrapunktowany co chwila żałosnym wyciem (ktoś komuś coś).
Do zrobienia mam jeszcze 3 strony tłumaczenia, i za każdym razem, kiedy siadam i próbuję zacząć, przerywa mi albo krzyk (od którego trzęsą się ściany, szyby w oknach i moje ręce), albo wchodzące na mnie dziecko, albo dziecko żebrzące o czekoladę, albo dziecko koniecznie chcące sie przytulić, albo dziecko przynoszące bajkę, którą natychmiast muszę poczytać, albo dziecko żądające kolacji, albo dziecko śpiewające piosenkę o pisankach, albo dziecko żądające drugiej kolacji. I tak dalej.

Gdzieś w środku nakręca mi się sprężyna stresu, nieco rozluźniona tą odprężającą, luksusową drzemką na dywanie ;)

5 komentarzy:

Kajka pisze...

Wiesz, ja mam też zawsze na końcu języka pytanie "jak one to robiły?". Nasze mamy. Bo chyba faktycznie nasze pokolenie było grzeczniejsze. Ale wtedy dzieci wychowywało się normalniej mam wrażenie. Z poszanowaniem potrzeb rodziców i osób starszych. Znaliśmy swoje miejsce w szeregu. A teraz, eh, szkoda gadać. Książki, poradniki i dzieciory w centrum wszechświata. Aż strach pomyśleć, co to nastawione na własne potrzeby pokolenie zrobi z nami na starość.

Cuilwen pisze...

sami się zbijemy z rozpaczy, jak zobaczymy jak oni żyją ;)

Zuza podczas obiadu u babci zaczęła marudzic, że chce nowy telefon. Ania stwierdziła że ona tez chce telefon. Ja się wkurzyłam, i stwierdziłam, że jak ja miałam niecałe 6 lat to miałam misia, lalę, kartonowe pudełko i sznurek od kaszanki a nie kurwać telefon. A moja mama, albo babcia miały jeszcze mniej.
No bez przesady, kurde.

MF pisze...

Może to i kwestia czasów, ale pewności nie mamy, że nasze dzieci nie powiedzą kiedyś tak samo. Myślę, że zmęczenie robi swoje...sił juz brak, człowiek się poddaje.

Cuilwen pisze...

pewnie powiedzą. Już na murach w Pompejach i Herkulanum były napisy potępiające młodzież ;)

MF pisze...

Choć nie ukrywam,że jak w szkole nauczyciel przylał wskaźnikiem po łapach to nikomu do głowy nie przyszło kosz mu na głowę zakładać....coś w tym było. Dziś BEZSTRESOWO.