Wizyta u mojej Mamy. Dzieci szalały w "dużym pokoju", który wcale nie jest duży. A na pewno za mały na troje wściekłych orangutanów. Umieśćcie troje dzieci w deszczowe popołudnie na powierzchni 1x2,5m na 5 godzin to zrozumiecie, o czym mówię.
W mniejszym pokoju został zamknięty neurotyczny pies mojej siostry, który niezbyt dobrze reaguje na mlodocianych (i wcale mu sie nie dziwię).
W najmniejszym pokoju, zmienionym przez moją Mamę w składzik, spędziłam część wizyty, śpiąc na podłodze (tam nie ma łóżka) między stosami pakunków, butelek wody mineralnej i innych takich. Zmęczenie i napiecie ostatnich dni mnie powaliło, uznałam, że jeśli się nie odizoluję, to wybuchnę, zmiatając z powierzchni ziemi rozmaitych ludzi, w pierwszej kolejności moje własne, rozkrzyczane potomstwo.
Po prostu poszłam tam, zamknęłam drzwi i padłam na dywan jak stałam, niemal natychmiast tracąc przytomność. Mama podłożyła mi kocyk. Reszta rodziny miłosiernie trzymała rozbawione dzieciątka z daleka ode mnie.
Kiedy się obudziłam, byłam tak obolała, że zanim udało mi się wstać, miałam czas na ogólnożyciowe przemyślenia, jak na przykład zagadnienie "czemu nie jestem w stanie wytrzymać z własnymi dziećmi w jednym pokoju". Odpowiedzi dostarczyła mi Mama, stwierdzając, że my (Sis i ja) jako dzieci byłyśmy znacznie grzeczniejsze, i z moimi to ona teź niespecjalnie wytrzymuje...
Jesteśmy już w domu, dziecinki robią pierdzielnik, z ich pokoju dobiega zwyczajny, codzienny harmider, kontrapunktowany co chwila żałosnym wyciem (ktoś komuś coś).
Do zrobienia mam jeszcze 3 strony tłumaczenia, i za każdym razem, kiedy siadam i próbuję zacząć, przerywa mi albo krzyk (od którego trzęsą się ściany, szyby w oknach i moje ręce), albo wchodzące na mnie dziecko, albo dziecko żebrzące o czekoladę, albo dziecko koniecznie chcące sie przytulić, albo dziecko przynoszące bajkę, którą natychmiast muszę poczytać, albo dziecko żądające kolacji, albo dziecko śpiewające piosenkę o pisankach, albo dziecko żądające drugiej kolacji. I tak dalej.
Gdzieś w środku nakręca mi się sprężyna stresu, nieco rozluźniona tą odprężającą, luksusową drzemką na dywanie ;)
5 komentarzy:
Wiesz, ja mam też zawsze na końcu języka pytanie "jak one to robiły?". Nasze mamy. Bo chyba faktycznie nasze pokolenie było grzeczniejsze. Ale wtedy dzieci wychowywało się normalniej mam wrażenie. Z poszanowaniem potrzeb rodziców i osób starszych. Znaliśmy swoje miejsce w szeregu. A teraz, eh, szkoda gadać. Książki, poradniki i dzieciory w centrum wszechświata. Aż strach pomyśleć, co to nastawione na własne potrzeby pokolenie zrobi z nami na starość.
sami się zbijemy z rozpaczy, jak zobaczymy jak oni żyją ;)
Zuza podczas obiadu u babci zaczęła marudzic, że chce nowy telefon. Ania stwierdziła że ona tez chce telefon. Ja się wkurzyłam, i stwierdziłam, że jak ja miałam niecałe 6 lat to miałam misia, lalę, kartonowe pudełko i sznurek od kaszanki a nie kurwać telefon. A moja mama, albo babcia miały jeszcze mniej.
No bez przesady, kurde.
Może to i kwestia czasów, ale pewności nie mamy, że nasze dzieci nie powiedzą kiedyś tak samo. Myślę, że zmęczenie robi swoje...sił juz brak, człowiek się poddaje.
pewnie powiedzą. Już na murach w Pompejach i Herkulanum były napisy potępiające młodzież ;)
Choć nie ukrywam,że jak w szkole nauczyciel przylał wskaźnikiem po łapach to nikomu do głowy nie przyszło kosz mu na głowę zakładać....coś w tym było. Dziś BEZSTRESOWO.
Prześlij komentarz