Ja dziś pirat, drogowy znaczy się. Życie zmusiło mnie brutalnie do zwizytowania centrum handlowego - skończyła się woda mineralna, a to, co ciecze z kranu, nadaje się co najwyżej do mycia. Małżonek jeszcze dobrych 6 tygodni nie siądzie za kierownicą, więc nie pozostało mi nic innego jak zapakować rodzinę do samochodu i przypomnieć sobie - jak to się robiło, no jak, sprzęgło, gaz, cholera gdzie ten hamulec... Od dawna nie jeździłam, bo znienacka łapią mnie silne skurcze, co na drodze byłoby bardzo niebezpieczne. Tym razem przezornie wybraliśmy porę, w której ruch jest niewielki. I słusznie - aż się prosiłam o nieszczęście. Szczegółów oszczędzę, bo nie ma się czym chwalić.
Moje poświęcenie zostało nagrodzone obiadem, którego nie musiałam sama gotować. Ale już zakupy musiałam poczynić sama, dziękiż Bogu choć za to, że małżonek dzieci zagospodarował stacjonarnie i nie miałam ich ze sobą.
Po załadowaniu wózka jedenastoma pięciolitrowymi baniakami wody, licznymi napojami, sokami i wszelakim innym dobrem, ledwie byłam w stanie ruszyć go z miejsca, spokojnie ważył z siedemdziesiąt kilo albo więcej ;). Budziłam zgrozę i przerażenie wśród licznych obecnych w sklepie ciężarnych kobiet (południowa pora to istny wysyp ciężarówek i matek z wózkami), ślicznych, wdzięcznych, starannie ubranych i umalowanych, drepczących na obcasikach, dzierżących w dwóch paluszkach koszyki z ekologiczną wędlinką i organicznymi warzywkami. Swoją drogą jak to łatwo rozpoznać kto jest w ciąży pierwszy raz ;)
Wymieniłam porozumiewawcze, zmęczone uśmiechy z równie jak ja obciążoną i zaciążoną mamą, holującą dodatkowo energicznego dwulatka i jego grający rowerek. Wcisnęłam się do kasy pierwszeństwa, rozpychając się dyskretnie brzuchem, przetargałam zakupy na taśmę a potem z taśmy, zostałam obdarzona współczującym komentarzem kasjerki (pani w ciąży i takie ciężkie rzeczy, ojej, biedna...) i ufff, alleluja, byłam wolna. Półwisząc na wózku, z wściekłą determinacją w oczach pełzłam w ślimaczym tempie, dobiłam do rodziny i na koniec poprawiłam sobie humor lodami z bitą śmietaną (Wewnętrzny będzie wielki, dietę szlag trafił, ale już mi wszystko jedno).
Przedostatnim wyzwaniem było zaparkowanie w garażu, kiedy wybieraliśmy miejsce garażowe przy zakupie mieszkania, musieliśmy mieć jakieś zaćmienie umysłu... Nie umiem tam sama zaparkować, za ciasno jest. Małżonek musi stać obok i pokrzykiwać - "jeszcze cofnij, jeszcze, nie, w drugą stronę odbij, no prostuj kierownicę, do tyłu, już, no nie tak, jeszcze odbij, nosz w lusterka patrz w lusterka!" i tak dalej :) Nigdy nie wiem w którą stronę mam kręcić (mąż krzyczy jedynie - kręć w drugą! a ja nie pamiętam która była pierwsza ;) i gdyby nie czujniki parkowania (cudowny wynalazek, Nobla ktoś powinien za to dostać ;)) moja piękna Corolka wyglądałaby już jak zużyta puszka po konserwach :)
Jeszcze tylko przeniesienie zakupów na miejsce docelowe i już. Mission accomplished. Za wysiłki płacę teraz bólem kości miednicy przy każdym kroku, chyba zaraz rozpadnę się na kawałki.
Moja ręka (ta, która spotkała się z tłuczkiem) przestała przypominać siekane mięso, nabrała subtelnie sinobłękitnego koloru i daje się zginać w nadgarstku, więc jest dobrze. Gdyby nie wrodzona zdolność do szybkiej regeneracji, nie pożyłabym chyba długo. Z takim talentem do samouszkodzeń wyeliminowałabym się już dawno temu.
Ku odprężeniu i uśmiechnięciu - piosenka moja kochana, tematycznie, o piratach :) Dawno, dawno temu oglądałam magazyn "Morze" tylko dla tej czołówki ;)
The Pirates and Mike Brady - "Victory". Czaduuuu!!! :)))
1 komentarz:
ja też
kocham mój czujnik cofania.
Prześlij komentarz