niedziela, 28 lipca 2013

Zalesie Mazury Active Spa

TUTAJ byliśmy. Było, niestety, zupełnie nie SPA, ale za to bardzo ACTIVE. Dzięki Mateuszowi, który robił, co mógł, by ten czas był niezapomniany. I to nie w pozytywnym tego słowa znaczeniu, bynajmniej.

Ale może zacznę od początku.

Hotel jest świetny. Przyjazny dzieciom w stopniu wręcz niezwykłym. Podczas pierwszego spaceru po hotelowym terenie natknelismy sie na ten oto park jeździkowy: 


Mateusz spędzał długie godziny jeżdżąc tymi wehikułami albo pchając je w górę i w dół po podjeździe dla wózków. Były tam samochody "policyjne", zwykłe autka, jeden traktor, hulajnoga i rowerki trójkołowe.

W razie niesprzyjającej pogody dzieci można upchnąć w dwóch salach zabaw - mniejszej, w której jest basen z piłeczkami, wielkie poduszkowe klocki do budowania konstrukcji typu fort ;) oraz masa zabawek:


... albo w dużej, gdzie z jednej strony jest przestrzeń do jeździkowania, biegania i tak dalej...


... a z drugiej piętrowa skomplikowana konstrukcja, zawierająca drabinki, wielkie klocki do wspinania, basen z piłeczkami  i prowadzącą wprost do niego szeroką zjeżdżalnię...  Matju właził tam i zazwyczaj musiałam wpełzać w ten labirynt i go ratować, jak wrzeszczał.


Ale nawet takie cuda mogą się szybko znudzić, więc hotel proponuje dzieciorom animacje. Dwie śliczne i młode panie animatorki dbały o godziwą rozrywkę. Było mini disco, karaoke, lepienie z masy solnej (wyroby z masy solnej zostały potem upieczone w hotelowej kuchni), podchody, zabawa w piratów i poszukiwanie skarbu, malowanki, wycinanki i inne takie różności.
Raj, panie, raj istny. Nieprawdaż?
Dziewczynki były zachwycone. Ogladałam je praktycznie wyłącznie w porze posiłków ;) Za to Matju... Ojojoj.

Matju był na NIE. Wielkie, donośne, nadęte i wściekłe NIE. Wyrażane ile sił w płuckach.
Posiłki (skądinąd dość smaczne i całkiem obfite choć mało urozmaicone) były dla mnie koszmarem. Mateusz odmawiał jedzenia czegokolwiek a przyprowadzony do hotelowej restauracji po prostu się darł. Wrzeszczał, wyrywał się, rzucał jedzeniem, ściągał obrus ze stołu, usiłował przewracać szklanki. Nie jadł, więc był głodny. Był głodny, więc był wściekły i wrzeszczał, między posiłkami też. Koło się zamyka.
Trzeciego bodaj dnia po przyjeździe rozpłakałam się publicznie przy śniadaniu, udręczona wrzaskiem i wstydem za swoją rodzicielską nieudolność. I frustracją tudzież bezradnością.
Zaczęliśmy jeść posiłki osobno - jedno z nas pilnowało wyjca a drugie szło z dziewczynkami coś zjeść. Potem pilnujący przyprowadzał wyjca do restauracji (nie traciliśmy nadziei, że w końcu coś zeżre) i przekazywał współmałżonkowi już najedzonemu.
W czasie całego pobytu Mateusz zjadł w restauracji dwa jajka sadzone (bez żółtek) oraz jednego kotleta.
Na szczęście, po jakimś czasie zorientowaliśmy się, że na restauracyjnym tarasie, między 11.00 a 16.00 są wystawiane przekąski dla dzieci - makaron z sosem pomidorowym i frytki. Dzięki temu udało mi się zachować jakies nędzne resztki zdrowia psychicznego.

Kiedy wyjec szedł spać, matka mogła udac się na spacerek. Pierwszego dnia poszłam nad jezioro, usiadłam na tym pomoście i się rzewnie rozpłakałam:


Kiedy tak siedziałam i chlipałam, ocierając nos rekawem bluzy, z jeziora wyskoczyła na pomost żaba. Wylazła z lewej strony, przeszła przez moje nogi (nie wiem czemu nie wrzasnęłam, chyba z szoku) i wskoczyła do jeziora po prawej stronie. Z wrażenia przestałam smarkać.

Któregoś dnia Mlody byl tak okropny, że nie wiedziałam co mam z nim zrobić (jako, że zabicie go kapciem nie wchodziło niestety w grę). Wsadziłam go w nosidło i poszłam w las. Odkryłam śliczną polanę, schodzącą łagodnie prosto do jeziora. Czystą i bezludną. Tam bym mogła mieszkać.


Mateusz, postawiony w pobliżu wody, rozejrzał się, poszurał bosymi nogami po trawie i wyciągnął ręce - "mama ooopppa!!!!". Wyraźnie nie jest fanem żadnych akwenów, przewyższających rozmiarami wannę.


Na hotelowym terenie były zwierzęta. Trzy smętne kucyki (strasznie mi żal było tych koników, żadna frajda łazić cały dzień po piachu, na malutkim poletku  i do tego te bachory wrzeszczące, poklepujące i tak dalej), jeden osioł z depresją (zakładam, że był smutny, bo jego ciągłe porykiwanie brzmiało zupełnie jak skarga na ból istnienia)...


... oraz dwie wyluzowane kozy, z których jedna notorycznie przesiadywała o tak:


Hotel ma też miniaturową piaszczystą plażę, która bardzo się spodobała dziewczynkom.


Kiedy tylko mogłam (czyli jakieś 3 razy), uciekałam na "swoją" łączkę i gapiłam się na drzewa, wdychałam powietrze, pachnące sianem oraz słuchałam błogosławionej CISZY. Cisza to najlepsza rzecz na świecie.


Oraz moczyłam końcówki peryferyjne w jeziorze Orzyc.


Taki widoczek mogłabym mieć za oknem.


Dwukrotnie podczas pobytu kolacja była "biesiadna". Biesiadność kolacji składała się z: wielkiego zadaszenia, pod którym stały rzędy stołów i ławek; grilla (pyszności, żarłam jak obłąkana, z grilla zjem wszystko w każdej ilości) oraz muzyki typu "majteczki w kropeczki" oraz "góralu czy ci nie żal". Ale, jak powiedziałam, dla grilla zniosę każdą niedogodność ;)

Ania wyraźnie była zmęczona.


Mateusz został brutalnie spacyfikowany na tatowych plecach. Tylko w ten sposób mogliśmy cokolwiek spokojnie zjeść.



Było nawet ognisko. Zu piekła sobie chlebek.


Mateo, puszczony luzem, biegał jak wariat aż w końcu namierzył kredę do rysowania po chodnikach.


Po piętnastu minutach wyglądał tak:


Na koniec przykład potrawy z hotelowej restauracji:


Miało być "peNNe" ale widać ktoś się nie douczył.
Dla nieuświadomionych - "penne" to po włosku makaron typu rurki.
"Pene" to, krótko mówiąc, penis. ;) Nie wiem jak smakuje z pesto :P

Ogólnie rzecz biorąc: piękne miejsce, dobry hotel, niezłe jedzenie, miła obsługa. Tylko ja bym chciała tam bez wyjca poprzebywać ;)
Ale dziewczynki bawiły się znakomicie i w tym szukam sensu tej całej imprezy pod tytułem "rodzinne wakacje".


12 komentarzy:

spektrum koloru pisze...

podziwiam ze przetrwalas!

Paulina pisze...

Survival pełną gębą :D

Cuilwen pisze...

dzięki, jak się o tym opowiada to nie brzmi tak źle, ale były momenty, że tak powiem, zwątpienia ;)

spektrum koloru pisze...

nic dziwnego. ale powiadam Ci: kiedyś!:)

Cuilwen pisze...

:D nie tracę nadziei ;)

Małgorzatka pisze...

omg.no.

Cuilwen pisze...

Gośka, wiem. Dokładnie tak. Ale nie miałam wyboru :/ Gdybym mogła, pojechałabym gdzieś sama.

Kajka pisze...

Trzeba było głupia tą żabę pocałować. Może by się ujawnił jakiś książę. Bezdzietny i bezpłodny ;)I by cie porwał na jakąś bezludną wyspę.

Cuilwen pisze...

ahahahahahahaha Kaja, nie wpadłam na to!!! Genialne w swej prostocie :D Każdą nastepną żabę będę obcałowywać! :D

Ka pisze...

my też kiedyś mieliśmy taki wyjazd i stołówkę na milion osób... i nasze dziecię (wtedy 2 lata) zachowywało się identycznie, jak to opisujesz...!!!!
identyczne cyrki i szopki z jedzeniem... i też mi tak często tak bardzo wstyd było....... :-0

he, to chyba po prostu taka specyficzna tęsknota za domem...???

wtedy doszłam do wniosku, że nigdy już w życiu nigdzie z nią nie wyjadę...

Ka pisze...

aha, a cytat z Muminków jest... obłędny... :-)))

Cuilwen pisze...

tak, ten cycat ujął mnie za serce :D

No wiem, to etap i tak dalej, ale jak siedzisz między ludźmi a dzieciak wyje i rozwala wszystko co ma w zasięgu to szlag trafia...