Gaiman pisze cudne baśnie. Miesza magiczne z naukowym, starożytne ze współczesnym, przyprawia odrobiną autentycznej grozy (serio, w pewnym momencie miałam ciary na plecach) i voila!, mamy smacznego bestsellera.
Narrator (którego imienia nie poznajemy) przyjeżdża na pogrzeb do miejscowości, w której mieszkał jako dziecko i w której czterdzieści lat wcześniej przytrafiło mu się coś, łagodnie mówiąc, dziwnego.
Wspomina jak pewnego dnia cały jego świat stał się obcy i nieprzyjazny. Zaczęło się od urodzinowego przyjęcia, na które nikt nie przyszedł, a potem było tylko ciemniej...
Poznajemy małego chłopca, zagubionego w książkach, jego matkę i ojca, którzy raczej nie wygraliby konkursu na "Rodzica Roku", młodszą siostrę, która ma w życiu lepiej (jak to z młodszymi siostrami bywa ;). Do ich uniwersum, zupełnym przypadkiem, wpycha się coś, czego tam być nie powinno.
Wiele rzeczy mnie urzekło: typowo gaimanowska, szybko mroczniejąca atmosfera, prześwietne i silne kobiety, uroczy mariaż magii z wiedzą i łączący wszystko w całość spokojny smutek. A może to nie smutek tylko rezygnacja? Pogodzenie z losem?
To raczej książka dla dorosłych, ale nietypowa. Puka do tego dziecka, które każdy nosi w swojej głowie:
"Grown-ups don’t look like grown-ups on the inside either. Outside, they’re big and thoughtless and they always know what they’re doing. Inside, they look just like they always have. Like they did when they were your age. The truth is, there aren’t any grown-ups. Not one, in the whole wide world."
Cytat, który mnie złapał; w całej powieści, co jakiś czas wybijała świadomość kruchości świata:
"I saw the world I had walked since my birth, and I understood how fragile it was, that the reality I knew was a thin layer of icing on a great dark birthday cake writhing with grubs and nightmares and hunger."
Właśnie tak jest.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz