poniedziałek, 31 grudnia 2012

Party hard, family edition :P

Poszłabym poszaleć, ale to jeszcze nie w tym roku :) Na szczęście, co się odwlecze to nie uciecze,  Małżonek bardzo lubi tańczyć :)

Tymczasem popołudnie i wieczór sponsoruje mi ten miły dla ucha remiks utworu rumuńskiej grupy Akcent :P
Piosenka, rzekłabym tajemniczo, z dedykacją... :D



W lodówce chłodzi się dobry nastrój w płynie:


Mam nadzieję, że nie padnę spać i doczekam...


Moje noworoczne postanowienie:



Edit 00.30: Doczekałam, nie padłam :) Pierwszy raz od kilku lat ;)  Wszystkim życzę Szczęśliwego Nowego Roku! :)

7 lat temu...

... o tej porze pakowałam torbę do szpitala. Zrelaksowana, uśmiechnięta, bardzo okrągła i zupełnie nieświadoma, co mnie czeka.


Byłam spokojna i święcie przekonana, że wiem wszystko, co trzeba, przecież przeczytałam tyle książek.
Okazało się, oczywiście, że wiedzę nabytą w ten sposób mogę sobie o kant tyłka potłuc. Byłam kompletnie nieprzygotowana na ból, odbierający przytomność (oksytocyna w kroplówce, nie życzę nikomu) i na spotkanie z tą małą (4100g), bardzo głośną istotką ;)




Trudno mi uwierzyć, że kończy dziś 7 lat... Jest mądrą, dobrą, opiekuńczą dziewczynką. Lubi rysowanie, taniec, kucyki Pony i klocki Lego. I pływać. I pomagać rodzicom. I czytać. I czekoladę :)

Wszystkiego najlepszego, córeczko! :*



niedziela, 30 grudnia 2012

Rodzinne rozrywki

Dziś po południu doznałam traumy - Kluś dziabnął mnie w pierś tak mocno, że poplamiłam bluzkę krwią. Uznałam, że to bolesne doświadczenie uprawnia mnie do regeneracyjnej drzemki, więc wypięłam się na wszystko, oznajmiłam, że idę spać i poszłam spać.
Małżonek w tym czasie postanowił spędzić czas kreatywnie - zaczęli z Zu robić ciasteczka :) Matju oczywiście spadał na nich jak jastrząb z każdej strony a, odganiany, podnosił alarm, który słychać było w całym bloku. A z pewnością w sypialni, przez co musiałam spać z poduszką na głowie. Cóż za niedogodność! :P
W końcu nie wytrzymałam, zwlokłam się z łóżka i zaczęłam robić dokumentacje fotograficzną.

Zu była bardzo przejęta swoim poważnym zadaniem.


Tata pilnował ergonomicznego wykorzystania ciasta ;)



Matju pomagał. Bardzo się starał.



Zrobiłam lukier i zabraliśmy się za, jak mówi Ania, lukierowanie.





Ciasteczka wyszły znakomite. Gdybyż tylko Małżonek nie wydawał ich nam po sztuce na raz ;)

Matju jest nie do zdarcia. Nie nadążam z usuwaniem przedmiotów z jego zasięgu. Nie da się przy nim zrobić dosłownie nic, jest w pięciu miejscach na raz a rąk ma chyba ze dwadzieścia. I energii tyle, że mógłby zasilać cale miasto.



Dzień

Ja: Jutro sa urodziny Zuzi.
Ania: Jutlo, cyli po tym dzieniu?

Po namyśle:
Ania: A do pseckola kiedy idę? Po tym tydzieniu?

Tak dziecinko. Po tym tydzieniu.

Warto mieć dzieci, chociażby po to, żeby rozpoczynać dzień taką konwersacją ;) Nie da rady się nie uśmiechnąć :)

I obrazek na dziś -


sobota, 29 grudnia 2012

Dość...

... już mam. Chcę wyjść z domuuuu!!! Nadal jestem obolałym wielokropkiem.
Siedzę, choruję i jem. Ratunku.




Kanapka Drwala na obiad. Już zaczynam wyglądać jak drwal.


piątek, 28 grudnia 2012

Trwa

Nadal cierpię wielowymiarowo.

Ciało musi wyleczyć się samo, ale nad dusza mogę popracować.


środa, 26 grudnia 2012

;)

Jestem oraz bardziej nakrapiana ;)

Mama w kropki

Tak, proszę Państwa. Spotkało mnie czegom się lękała, drżałam ale to przyszło, że się tak wyrażę parafrazując Dobrą Księgę.
Otóż, dostałam OSPY.

Ale spójrzmy na to pozytywnie - mam wspaniały powód, żeby do woli się nad sobą użalać ;)

Tylko swędzi strasznie, aaaaaa!

Bojkot świątecznego nastroju, mam uczulenie na kolędy, więc chłopaki z La Rivolta dają mi po słuchawkach na maksa :)




wtorek, 25 grudnia 2012

Mikołaj dał radę ;)

Nasze dzieci zawsze cieszą się z prezentów (może z wyjątkiem Matju, który nie wie o co chodzi), bo staramy się ugruntować w nich przekonanie, że prezenty nie są oczywistością, wdzięczność jest cnotą a postawa roszczeniowa jest wysoce niewskazana. I cieszą się szczerze i naprawdę ze wszystkiego co dostają.
Czasami jednak cieszą się jeszcze bardziej, kiedy Mikołaj decyduje się wyskoczyć z większej kasy i dostarczyć coś, o czym od dawna marzą ;)
Zu dostała kawiarnię Lego Friends :) Kiedy rozpakowała ją wczoraj pod choinką, pisk radości słychać było chyba w promieniu kilometra ;)
Dziś od rana kuchenny stół jest zajęty klockami a dziecina z szaleństwem w oczach studiuje instrukcję i układa :) Bardzo zgrabnie jej idzie, muszę przyznać. 


Matju dostał kilka samochodzików różnej wielkości oraz absolutny hit - samochód-lodziarnię, który jeździ sam, gra oraz puszcza bańki :P (dziękujemy Mikołajowi chrzestnemu :D )


Ania i jej zdalnie sterowany Zygzak McQuinn (zwany Bzybzakiem) :) Dziecina szaleje Bzybzakiem po korytarzu, Matju go łapie i usiłuje wyrwać antenkę...


Całkiem miły początek dnia :)

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Coventry Carol

Najładniejsza kolęda w najładniejszym wykonaniu. Na dziś.

Wesołych :)

Z fazy buntu i negacji przeszłam do etapu pogodzenia się z losem. Święta są i nic na to nie poradzę. Mogę tylko zminimalizować stres.



Życzę wszystkim dużo tego, czego mnie najbardziej brakuje - spokoju i pogody ducha :)


Jedna z wychowawczyń z zuzinej świetlicy szkolnej bardzo lubi Mateusza. Za każdym razem, kiedy odbieram dzieci ze szkoły i Matju jest ze mną, podchodzi do nas, bierze go na ręce, rozmawia z nim. Jeśli go nie ma, jest niepocieszona :) Sama ma trójkę chłopców.
Nawet nie wiem jak się nazywa.
A w piątek Zu dostała od niej ślicznie zdobione pierniczki na choinkę :) Z wymalowanymi kolorowym lukrem imionami moich dzieci :)
Popłakałam się ze wzruszenia.


Dla równowagi i zejścia na ziemię ze świątecznego haju: Zu zawiesiła dziś rano te pierniczki na czubku choinki. Jakieś trzy godziny temu.
Od tego czasu, co 10-15 minut przychodzi do mnie i pyta, czy może je zjeść. Odpowiedzi negatywnej nie przyjmuje do wiadomości.
Dobijcie mnie.

niedziela, 23 grudnia 2012

Powoli

W tym roku Święta spędzimy u rodziny. Wigilię u rodziny Męża, pierwszy dzień Świąt u mojej, a drugiego dnia prawdopodobnie będziemy zdychać w domu jak przeżarte wieloryby, dojadając resztki, w które obie rodziny pieczołowicie nas zaopatrzą.
Tym samym uwolniono mnie od konieczności gotowania, za co jestem losowi niezmiernie wdzięczna.

Czas pełznie. Mąż sprząta. Dzieci bałaganią.
Kiedy nic wokoło nie wymaga mojej uwagi, wpełzam do łóżka, zwijam się w kłębek pod kołdrą i zasypiam. Nawet na 15 minut, nawet na 5.
Kompletnie bez życia, niczego nie chcę, tylko zniknąć. Obudzić się za rok. Dwa. Albo najlepiej wcale.

Kiedyś zrobię sobie taką choinkę:


sobota, 22 grudnia 2012

Lekcja survivalu




Dość wczesnym rankiem zostawiam dzieci z Małżonkiem i wychodzę do piekarni. Nie spieszę się. Cisza. Niewielu ludzi decyduje się opuścić ciepłe wnętrza o tej porze i wywędrować na 15-stopniowy mróz.
Idę powoli, nasłuchuję skrzypienia śniegu pod butami. Oddycham głęboko, powietrze szczypie w nos i pachnie dymem. Przez chwilę skupiam się na ruchu, przemieszczaniu się po powierzchni ziemi. Na oddechu. Na dźwięku. Na płatkach śniegu, spadających mi na czerwone od mrozu policzki. I na tę krótką chwilę ogarnia mnie spokój. Jestem tu i teraz, idę. Nie trzeba nic więcej.

Umysł, jednakowoż, zaprogramowany jest na aktywność. Na "działanie", nie "bycie". Rozwiązywanie problemów, planowanie, znajdowanie wyjaśnień. Myśl przykleiła mi się do listy zakupów, zahaczyła o niewykupione recepty, zręcznym susem przeskoczyła na dzieci, święta, i już oswojone przygnębienie zgrabnie wskoczyło na swoje miejsce. Czar prysł.

Spokój znikł. Ale może wróci.



"I walk the streets of Dublin town
It's 1842
It's snowing on this Christmas Eve
Think I'll beg another bob or two
I'll huddle in this doorway here
Till someone comes along
If the lamp lighter comes real soon
Maybe I'll go home with him
Maybe I can find a place I can call my home
Maybe I can find a home I can call my own
The horses on the cobbled stones pass by
Think I'll get one one fine day
And ride into the country side
And very far away.
But now as the daylight disappears
I best find a place to sleep
Think I'll slip into the bell tower
In the church just down the street
Maybe I can find a place I can call my home
Maybe I can find a home I can call my own
Maybe on the way I'll find the dog
I saw the other night
And tuck him underneath my jacket
So we'll stay warm through the night
And as we lie in the bell tower high
Ad dream of days to come
The bells o'er head will call the hour
The day we will find a home."

piątek, 21 grudnia 2012

Sezon na święta

Wszędzie choinki, kolędy, korki przed sklepami, mikołaje, reniferki, bombki, dzwonki. Kolorowo i wesoło. Czemu ta cała okołoświąteczna atmosfera doprowadza mnie do płaczu? Podobno najwięcej samobójstw zdarza się właśnie w tym okresie. Zupełnie mnie to nie dziwi.
Nie mam siły na nic, żadnych porządków, żadnych kuchennych wyczynów. Patrzę w ścianę i płaczę. Leżę w łóżku i płaczę. Kroję chleb i płaczę. Święta są strasznie przygnębiające. Ta pogoń za nie wiadomo czym, szał sprzątania i gotowania. Szał prezentów bez sensu. Oglądanie tych samych co roku programów w TV. Napychanie się żarciem do wypęku. Rodzinna atmosfera za wszelką cenę. 
Po co to wszystko...


Eeee tam...

No i gdzie ten koniec świata? O północy na fejsie użytkownik Australia zaktualizował status: "Yes, we're alive". To już wiedziałam, że nie ma na co czekać...
A tak liczyłam na tych Majów no... A tu trzeba dalej zapierniczać.
Foch jak ch*j.
O.


czwartek, 20 grudnia 2012

Wycieczka

Wycieczka, a może ucieczka... Dziś wieczorem idę do lekarza. Bez dzieci :) Kochana Siostra przywiezie Mamę, zostawi ją z młodymi i zawiezie mój tyłek na Mokotów.
Od dwóch dni o niczym innym nie myślę ;)
Wyjdę z domu, wyjdę z domu...
aaaaa!


środa, 19 grudnia 2012

Horyłka

Pytają mnie czasem mili czytelnicy skąd się wzięła "horyłka" w nazwie mojego bloga :) Otóż - z tej piosenki :) Horyłka, czyli "gorzałka", co uznałam za idealny pseudonim dla siebie :)
Piosenkę uwielbiam :)

Tu link do mojego ulubionego wykonania na Wrzucie:

klang - horylka

A tu chłopaki dają czadu na jutubie:



Kiedy bodajże w 1998 roku jechałam na Dni Młodzieży do Mediolanu, autobusem pełnym wesołych i niekoniecznie trzeźwych studentów, jeden z kolegów często wykonywał muzycznie ten utwór ;) I tak to dzieło zapadło mi w serce ;)

Pogoda ducha

Tri Yann zawsze pomaga na smuteczki ;) Uwielbiam :)



Matju też lubi :D

Macierzyńskie SPA

Lepka i chrzęszcząca pod nogami podłoga, upaprane blaty, stos woniejących garów w zlewie, wszędzie śmieci, krzesełko Matju zapaćkane wszystkim, co jadał przez ostatnie 4 dni, porozrzucane kuchenne utensylia, którymi Młody się bawił... Taki obraz ukazał się mym oczom, kiedy weszłam wczoraj rano do kuchni. Miałam ochotę zawrócić na pięcie i schować się pod kołdrą.
Łazienka nie wyglądała lepiej. W sumie to nic nie wyglądało lepiej. Na kanapie w pokoju stos wypranych ubrań, bliski osiągnięcia masy krytycznej, w pralce wsad, który musiałam wyprać drugi raz, bo zapomniałam  wyjąć... W suszarce to samo.



Jestem odporna na syf, ale tylko do pewnego momentu. Po prostu w czystej i pustej (=pozbawionej rozsypanych zabawek) przestrzeni czuję się lepiej. Jakoś bardziej żyć się chce. Więcej można. Zresztą, jeśli ktoś jest zamknięty w domu z dziećmi bez możliwości wyjścia przez kilkanaście dni, to, co normalnie jest ignorowane, nabiera specjalnego znaczenia.
Cały, calutki dzień próbowałam posprzątać. Z godziny na godzinę robiłam się coraz bardziej zła. Nie, nie zła. Wkurwiona. Otwieram zmywarkę, żeby wyjąć naczynia - Matju natychmiast wchodzi do zmywarki i zaczyna je wyrzucać na podłogę. Odstawiony na bok, wraca jak wrzeszczący bumerang. Wyjęcie ubrań z suszarki to mission impossible - Młody rzuca się szczupakiem do środka, wyciąga ciuchy i rozwłóczy je po podłodze. Próbuję wystawić go z kuchni i zamknąć drzwi. Najpierw wali w drzwi pięściami i wrzeszczy, następnie metodycznie wywala z półek w przedpokoju wszystkie buty, których jest w stanie dosięgnąć. I wrzeszczy.


Zamiatam podłogę - Mateo z rozpędem wbiega w podmiecioną kupkę śmieci i błyskawicznie rozrzuca je wokół. Odstawiam go, zamiatam jeszcze raz, popłakując ze złości. Zmiatam śmieci na szufelkę. Mateo wyrywa mi szufelkę z ręki i rozrzuca zawartość. Nawet nie próbuję wyciągnąć wiadra i mopa, nauczona przykrymi doświadczeniami... Mat zazwyczaj przewraca wiadro i zalewa podłogę a wycieranie jej jest pracochłonne. Jestem zmęczona. Żadnych dodatkowych atrakcji.


Przegrałam z kretesem bitwę o porządek. Uznałam swoją porażkę. Poddałam się, kiedy oczami duszy ujrzałam siebie, chwytającą Młodego za nogi i wywalającą go w pizdu przez balkon, co zdało mi się nad wyraz kuszącą wizją.


Kiedy udało mi się upchnąć dzieci w łóżkach zrobiłam coś czego nie robiłam NIGDY wcześniej - zabrałam się za sprzątanie.
Boże, jakie to było przyjemne... Kto nie ma małych bachorów, nie jest w stanie pojąć jaką przyjemnością jest składanie prania, kiedy nikt nie przeszkadza i nie rozrzuca tego, co mama z taką pieczołowitością układa. Jak rozkosznym doznaniem psychofizycznym jest wyjmowanie cieplutkich naczyń ze zmywarki bez towarzystwa wrzeszczącego monstrum, atakującego z każdej strony. Jak błogo jest zabrać się za jakąś czynność i móc ją tak po prostu, zwyczajnie ukończyć, bez przerywania co chwila na opędzanie się i uspokajanie wyjącej gęby.


W pełnej ekstazie krzątałam się dwie godziny, aż kuchnia przestała przypominać chlew, a w pokoju można było przejść bez wykonywania akrobacji.
Potem usiadłam i poczułam się zrelaksowana jak po wizycie w SPA.
I zachciało mi się płakać.
Przypomniałam sobie jak w zeszłym roku leczyłam kanałowo trzy zęby i bolesne, długie dentystyczne zabiegi były dla mnie jak urlop na Karaibach.
I zachciało mi się płakać jeszcze bardziej.


Pomyślałam, że ta piosenka tu pasuje. Ze ścieżki dźwiękowej "American Horror Story. Asylum". Obowiązkowo słuchana we wspólnej sali tytułowego domu dla obłąkanych...

wtorek, 18 grudnia 2012

Klaustrofobia

Matju czuje się jakby lepiej, chociaż jest nieprzeciętnie marudny. Średnia, zamknięta w domu, dostaje kompletnego świra, czasem się zastanawiam czy by jej nie wyegzorcyzmować za pomocą porządnego, skórzanego paska... Jedynie Najstarsza jest oazą spokoju i posłuszeństwa oraz rozsądku, Bogu niech za nią będą dzięki.
Cierpliwość skończyła mi się dziś o poranku, kiedy poczułam gorączkę a następnie podjęłam próbę konsumpcji śniadania. Próbę, dodam, zakończoną niepowodzeniem, albowiem spuchnięty lewy migdał zatkał mi gardło i bardzo utrudnia przełykanie, a boli przy tym jak #$#$%^^. Pół głowy mam wyłączone z użytkowania aż do karku. Oczywiście, nikogo prócz mnie to nie interesuje ;) a najmniej małego wyjca, który wytrwale czepia się moich kolan, piszcząc "mamomamomamomamooooo!" Jeszcze jedno "mamo" i pójdę się powiesić na pasku od szlafroka.

Od kilku dni nie opuszczam mieszkania. Życzliwi sąsiedzi (niech imię ich będzie błogosławione!) okazjonalnie zaopatrują mnie w produkty pierwszej potrzeby oraz wyrzucają górę worków ze śmieciami, która mi ciągle odrasta przy drzwiach. Zaczynam cierpieć na całkiem porządny przypadek klaustrofobii. Nieustannie wietrzę pokój za pokojem, a i tak cały czas czuję, że się duszę. Przyklejam nos do szyby i patrzę na ten piękny, świeży śnieg na zewnątrz. CHCĘ WYJŚĆ. WYPUŚĆCIE MNIE.  Od oglądania kreskówek z dziećmi gnije mi mózg. Nie mam siły na nic.




poniedziałek, 17 grudnia 2012

BHP

Żeby podać Młodemu lekarstwa muszę położyć go na kanapie, usiąść przy nim, zablokować mu ręce i głowę nogami (moimi, żeby nie było wątpliwości;) ), jedną ręką zatykać nos/otwierać mu paszczę a drugą wstrzykiwać lek.
Dziś rano położyłam go, chciałam usiąść obok, ale tak się wił, że, żeby uniknąć połamania mu odnóży, musiałam się przesunąć. Przesunęłam się więc i usiadłam z rozmachem. Jeno nie trafiłam siedzeniem w kanapę, tylko trochę obok... Z głuchym łomotem, całym (sporym) ciężarem walnęłam w podłogę, znikając Klusiowi z pola widzenia. Młody dostał histerii, bo, jak powszechnie wiadomo, MAMY NIE SPADAJĄ. Spadająca mama to zachwianie równowagi wszechświata ;) Dobre 15 minut zajęło mi uspokojenie go na tyle, żeby z głośnego, przerażonego krzyku przeszedł w ciche pochlipywanie.
Tak oto do obolałych pleców doszła mi inna, mocno obolała część ciała ;) Mały chodzi za mną i co chwila łapie mnie za nogi, patrząc pytająco i popiskując: "mama? mama?"
Nowy dzień czas zacząć :)

Wszędzie wokoło nastrój świąteczny, a ja stawiam opór. Nie lubię Świąt :) Jeśli jeszcze raz usłyszę w tv "Last Christmas" albo "All I want for Christmas is you" to słowo daję, potnę się ;)


niedziela, 16 grudnia 2012

Hue hue ;)

Dziś, usprawiedliwiając się chorobą Młodego oraz moimi osobistymi bólami różnego pochodzenia, spędziłam cały dzień w trybie oszczędzania energii - niemrawo snując się w piżamie między komputerem i lodówką i oganiając się od dzieci ;)
Oprócz paszy, humor poprawiają mi perełki z jutuba.

Jedna z ulubionych piosenek Matju (tak, wiem, że to smutne ;) ) zaowocowała kilkoma miłymi dla oka parodiami :) Oto dwie, które lubię najbardziej i najgłośniej przy nich rechoczę ;)

Ta z NASA jest całkiem całkiem...



... ale MIT wymiata absolutnie :)

Muchomorek



3x dziennie Heviran, 2 x dziennie Clemastinum. Bogu dzięki za medycynę... Kluś przestał krzyczeć, tylko płacze i marudzi. Nawet coś czasem zje.

Podawanie leków to lekcja survivalu. Heviran jest w tabletkach, trzeba je rozkruszyć, wymieszać z jakimś atrakcyjnym w smaku płynem i wcisnąć Młodemu do buzi strzykawką. Zazwyczaj metodą hitlerowską - zatykamy dziecku nos i wlewamy lek do wrzeszczącej paszczy, modląc się przy tym, żeby się nie zachłysnął. Clemastinum nie stwarza aż takiego problemu - jest słodkie.

Kluś lubi smarowanie wysypki ;) Siedzi spokojnie i przygląda się z uwagą poczynaniom mamusi. Jak mu się nudzi - łączymy kropki i rysujemy obrazki na brzuszku ;) Pomału coraz więcej rzeczy w domu zmienia kolor na wdzięczny gencjanowy fiolecik. Poczynając od różnych części ciała mamy ;) Mam nadzieję, że to się zmywa, bo wyglądam, jakby mnie ktoś porządnie pobił ;)

sobota, 15 grudnia 2012

Zaraza

Małżonek znowu szykuje się do wyjazdu, więc oczywiste było, że coś się stanie. I stało się. Kluś dostał ospy wietrznej. Nie wiem skąd i jak i czemu. Ot, bum i już.
W ciągu kilku godzin pokrył się swędzącą wysypką. Nawet na powiekach. Drapie się, płacze, nie może spać. Jest rozkapryszony i marudny (nie ma się czemu dziwić). Nie schodzi mi z rąk, ale nawet na rękach płacze niemal cały czas...
Czeka nas kilka(naście) trudnych dni. Jeszcze nie wiem jak zorganizować odprowadzanie dziewczynek (nie chcę ich trzymać w domu, zwariuję z nimi wszystkimi na raz :/). Na pomoc rodziny niespecjalnie mogę liczyć, tydzień zapowiada się upojnie :/.



Coś czuję, że Kluś i ja solidarnie i solidnie naruszymy zapasy hydroksyzyny.

Skrzydełka mi opadły.

środa, 12 grudnia 2012

Terapia szydełkiem - czapka z pomponami

Zakupiony za psie pieniądze na Allegro motek błękitnej wełny łypał na mnie z koszyka i puszył się zachęcająco. Jak wiadomo, dziergactwo ma wymiar terapeutyczny, a, że nerwów do kojenia ci u mnie dostatek, zabrałam się za przetwarzanie go na zimową czapkę.

Ostatnio na ulicy widzę coraz więcej czapek z dwoma pomponami, więc też sobie zrobiłam taką ;) Niestety, błękitu starczyło mi li i jedynie na czapkę właściwą, na dodatki nie zostało nic, więc bąbelki są z białego moheru.
Następnie, żeby uzasadnić kolor bąbelków, odbiegający od koloru całości, wyhaftowałam tymże samym moherkiem gwiazdki.

Jest, khem khem, niezwykle słodziasto ;)


Ale całkiem mi się podoba ;) Ludziska na ulicy będą się gapić, ale co mi tam, przywykłam ;)


Zapasy

Ze wszystkiego jest pożytek.

Każdą urazę, żal, odrzucenie, złość, butelkuję szczelnie, opatruję etykietką i odstawiam na półkę w emocjonalnej spiżarni. Potem, w sytuacji kryzysowej, wystarczy tylko sięgnąć i już można cieszyć się dopływem czystej, negatywnej energii.

A kiedy zgromadzę za dużo zapasów i ilość gówna przekroczy masę krytyczną, wszystko skończy się wielkim "BUM!".


wtorek, 11 grudnia 2012

Chcę tam być

Zima bez niemowlęcia na stanie okazała się nie taka straszna :) Patrzę za okno i czuję jak wraca mi miłość do śniegu, mrozu, puchowych kurtek i ciepłych butów :) W czasie porannego spaceru do przedszkola Średnia dziczy na śniegu jak pijany zając, Kluś śpiewa w wózku, opędzając się od mokrych płatków, lecących mu na buzię (synek zdecydowanie moich lodowatych sympatii nie podziela ;) a ja cieszę się rześkim powietrzem i tym jedynym w swoim rodzaju zimowym spokojem.

Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby spędzić kilka dni na mroźnych wakacjach... Marzy mi się pobyt w lodowym hotelu :P Takim jak ten w Finlandii, w pobliżu Alty:




Kto wie, może jak dzieci podrosną ;) Mam dużo czasu, żeby przekonać mojego ciepłolubnego małżonka ;)

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Teletubiś i śnieg

Nadeszła wiekopomna chwila - Matju po raz pierwszy w życiu został wypuszczony z wózka na spacerze. Tak wiem, to straszne ;), ale jakoś tak się złożyło, że kiedy nauczył się porządnie chodzić to już było zimno, a on nie miał butów i  nie było jak kupić; albo się spieszyłam kiedy wychodziliśmy, albo on był chory i nie wychodziliśmy, a głównie po prostu nie miałam siły szarpać się z dzieckiem, które notorycznie chce wędrować nie w tę stronę, w którą powinno i co chwila się przewraca. Przerobiłam to z dziewczynkami i wspominam z przerażeniem, więc Mateuszowe upodobanie do wózka jest mi bardzo na rękę.

Odprowadziliśmy dziś Anię do przedszkola, następnie wypuściłam Młodego przed przedszkolem, żeby się powypasał na śniegu.
Podobało mu się, ale szału nie było, co widać na poniższym filmiku ;)

Tuptał sobie i gadał, patrzył na śmieciarę, która robiła hałas gdzieś za moimi plecami. Potem bez problemu i protestów dał się wpakować do wózka i odtransportować do domu. Cudo, nie dziecko. 


niedziela, 9 grudnia 2012

Gusta i guściki

Chory Matju marudzi, jęczy i wyje. Najlepiej się czuje w nosidle na maminych plecach, pod warunkiem, że mama się energicznie przemieszcza. Na takie okazje zostawiam więc czynności domowe w stylu składania prania i roznoszenia go do szaf. Z wielkiego stosu ubrań skłębionych na kanapie wyciągam po jednej sztuce i zanoszę tam, gdzie trzeba. Trochę głupio się czuję, galopując przez całe (spore) mieszkanie z jedną parą majtek, ale pocieszam się tym, że przynajmniej dziecku jest dobrze.

Taką akcję mieliśmy właśnie dzisiaj - marudzący Kluś, zainstalowany w podaegi na moich plecach uspokoił się momentalnie i tak sobie tuptaliśmy tam i z powrotem, dopóki Młody nie spostrzegł w MTV poniższego teledysku Nicki Minaj... Zaczął piszczeć, wyrywać się i wyciągać ręce do telewizora. Wylogowałam go więc z nosidła i umieściłam przed odbiornikiem, gdzie zamarł, od czasu do czasu jedynie przytupując i podśpiewując (co w jego wykonaniu brzmi mniej więcej tak: "ijaijaijaaaaa ijaaaa ijaijaijaaaa"). Innymi słowy - dziecka nie było.



Doprawdy nie wiem co on widzi w Nicki Minaj... Być może, jak zasugerowała koleżanka na fejsie, sympatia wynika z faktu, że ona wygląda jak postać z kreskówki ;)
Ale mam na ten temat swoją teorię - po prostu Matju, jak każdy facet, ma wewnętrzną potrzebę gapienia się na gołe tyłki ;)