środa, 23 grudnia 2015

Wesołych Świąt :)

 Dzisiejszy dzień przyjemnie mnie zaskoczył. W szkole przerwa świąteczna, panienki siedzą w domu, więc spodziewałam się pewnych... nazwijmy to: utrudnień. Marudzenia, oporu, zapuszczania korzeni przed tv, niekończących się żądań...
Jakże się zdziwiłam kiedy większość moich poleceń została wykonana bez szemrania i bez opóźnień: posprzątały swój pokój (i to solidnie, bez upychania naręczy badziewia do szafy), pomogły mi z odkurzaniem mieszkania, umyły podłogę, pozbierały i poskładały swoje pranie... Z każdą uplywającą godziną miałam coraz niżej opadniętą szczękę.
W celu wytworzenia radosnego nastroju oczekiwania na Święta zasugerowalam, żeby zrobiły ozdoby okolicznościowe. Wzięły się za to z zapałem i powstały dwie girlandki choinek. Jedna w dużym pokoju:


A druga na łóżku Zu:


Powstaje również łańcuch choinkowy z kolorowego papieru, a jutro będą robione ozdoby z koralików do prasowania.
Matju był w przedszkolu, więc przez cały dzień nikt się z nikim nie pobił, nie pokłócił, nie szarpał i nie wrzeszczał. Było spokojnie, przyjemnie i nawet zabawnie. Po prostu normalnie.


Dziewczynki ozdabiały lukrem własnoręcznie upieczone pierniczki. Zu (pod moim czujnym okiem) robiła lukier: różowy i błękitny (moje czujne oko było zbędne, bo okazało się, że moja córka radzi sobie świetnie bez nadzoru).
Usmarowały stół, blaty, podłogę, swoje ubrania, niezliczoną ilość łyżek i łyżeczek, patyczków, szpatułek i Bóg wie czego jeszcze . W końcu wymieszały obra lukry razem, dzieki czemu uzyskały kolor oberżyny, albo - według mojej skrzywionej percepcji - zakrzepłej krwi ;) W tej lukrowej posoce unurzały piernikowe bałwanki, które teraz wyglądają jak kanibale po posiłku albo bloby ulepione z kaszanki ;) Zdjęcia nie będzie ;)
Tego się mniej więcej spodziewałam, ale zupełnie nie spodziewałam się, że... wejdę do kuchni po całej akcji a tam bedzie POSPRZĄTANE. Powycierały stół, podłogę, wyczyściły naczynia po lukrze (nie mam złudzeń, na pewno wszystko zjadły), pozbierały sztućce i włożyły je do zlewu. Nie miałam tam już nic do roboty ni poprawiania.
Usiadłam przy kuchennym stole ze łzami wzruszenia w oczach. Ojej, ojej. Nie oczekuję, że im tak zostanie, ale zachowam to wspomnienie na zawsze ;)

Przyprowadziłam Matju z przedszkola i juz było normalnie: kłótnie, przepychanki, ryk i orka na ugorze ;) W sumie dobrze, bo przez cały dzień wszystko było takie przyjemne, że czułam się wytrącona z równowagi i niepewna co robić ;) Razem z synem wróciła rutyna ;)

Po ciężkim i pracowitym dniu należał się dzieciątkom jakiś relaks. O, proszę jakie grzeczne:


Czuję się pozytywnie przygotowana na Święta :) Niech będą dobre :)
Wszystkim życzę spokojności, pogody ducha, odporności na problemy; dużo czasu na przyjemności; komfortu na każdym poziomie: od finansowego po emocjonalny :)  Wesołych Świąt :)



Śmiechawka

Hyhyhyhy :D




niedziela, 20 grudnia 2015

Relax

Dziś pieczemy pierniczki. Mam przeczucie, że oprócz mąki, jajec i przyprawy do pierników powinnam mieć pod ręką coś na uspokojenie.



Video z bogatej kolekcji The Honest Guys na jutubie. Oprócz standardowego medytacyjnego pitu pitu mają na przykład takie dziwności jak osiem godzin deszczu, padającego na brezent namiotu. Czasem włączam sobie do czytania. Pogoda taka beznadziejna, że na prawdziwy, porządny deszcz nie ma co liczyć.

piątek, 18 grudnia 2015

Caroline Kepnes - "You"

Woohoo.
Ale jazda.
Oto ma wycieczka - jak śpiewa Kaliber 44 - do wesołego miasteczka; zagłębiam się w struktury budowli z tektury... Nie, tak naprawdę zagłębiam się w struktury myślowe kompletnego czubka. Joe Goldberg pracuje w niedużej księgarni (jak tu nie polubić faceta, który pracuje w księgarni i w dodatku czyta książki?). Pewnego dnia zaglada tam Guinevere Beck, która z wyglądu przypomina Natalie Portman i każde się nazywać "Beck" bo nie znosi swojego imienia. Płaci kartą kredytową, dzieki czemu Joe poznaje jej nazwisko. Żyjemy w dobie internetu, więc namierzenie jej online nie sprawia mu najmniejszej trudności, szczególnie, że gdyby odłączyć tę laskę od Twittera i maila, prawdopodobnie umarłaby na syndrom odstawienia. W dużym skrócie:Joe ją kocha. By z nią być, usunie z drogi wszystkie przeszkody. I pozbędzie się ciał.

Mamy narratora pierwszoosobowego, więc wędrujemy sobie bezpośrednio po umyśle Joego i przyglądamy się jego rozważaniom, motywacjom, planom, emocjom i pragnieniom niczym przez szkło powiększające. Ach, co za podróż. W konfrontacji z głową Joego trujący ogród w Alnwick może się schować.
Trudno mi było się oderwać, nie wyprę się chorej fascynacji jego obsesją, jego pokręconą i w dziwaczny sposób spójną wariacką logiką... Język potoczysty i potoczny, wulgarny (uwielbiam), emotywny, malarski niemalże. Postacie dość wielowymiarowe, całkiem prawdziwe, rozwijane tak sprytnie, że wodzony za nos czytelnik zaczyna kibicować nie temu, komu -zgodnie z logiką i ogólnie przyjętymi zasadami moralnymi - powinien.
I ta obsesja... och, taka piękna  totalna, nienasycona obsesja, konstrukt wysnuty z czystej fantazji, piętrowy zamek na szklanej górze. Nadzieja i ślepa rozpacz, lęk i radość, wszystko bardzo prawdziwe, bardzo bliskie, czarowne, bezwzględne i kompletnie oderwane od rzeczywistości. Obłęd jak wir.

I, myślę sobie, omójboże jak to o mnie swiadczy, że tak czule i mocno się utożsamiam z porąbanym świrem-mordercą? ;)  Może to nie tyle świadczy o mnie, co o kunszcie autorki. I tego, khem khem, się trzymajmy ;)

Książka, krótko mówiąc, w mojej bardzo subiektywnej ocenie, zacna. Wyszła po polsku. Dla jasności sprawy: to literatura, zwana popularną, z wszystkimi jej zadami i waletami ;)

Coooraz bliżej święta

Święta idą! Ludzie kłębią się nie tylko w centrach handlowych ale i w małych lokalnych sklepikach (serio, nie wiem co się dzieje, ale wszędzie są kolejki - ludzie kochani, do świąt jeszcze tydzień, peerel się skończył, kiełbasy starczy dla wszystkich...). Kurierzy nie wyrabiają się z dostarczaniem paczek, słyszałam od jednego istne horror story o pracy do 23.00 i spaniu w samochodzie na pace, bo nie opłaca się wracać do domu. Zatłoczone ulice. Spędy przedświąteczne, jasełka, planowanie świątecznych wizyt wraz z bogatym menu (niezwykle metodycznie podchodzimy do rytualnego mordowania swoich układów trawiennych. Najlepiej przed telewizorem. No właśnie, czy już zapowiadali "Kevina"?)

Innymi słowy - młyn straszny, szczególnie dla osobników nieprzystosowanych społecznie. W celu odstresowania z upodobaniem oddaję się więc aktywności fizycznej. Mieszkaniu wyszłoby na zdrowie, gdyby owa aktywność objęła również sprzątanie, ale nie posuwajmy się do kroków aż tak drastycznych ;) Póki co, biegam kiedy mogę, przez własną zachłanność (jak to, ja nie przebiegnę 5k? JA? wała!) dorabiając się kontuzji (na przykład shin splints, boli ałaaa). Cóż, starość nie radość, młodość nie wieczność. Jak boli to znaczy, że jeszcze żyję ;)

Wiem, że są ludzie, którzy przy wysiłku fizycznym słuchają na przykład audiobooków, albo kursów językowych. Albo chociaż muzyki klasycznej. W którymś odcinku Dextera była taka piekna scena: Deb na bieżni, zasłuchana w Szopena. Ach, jakże mi to imponuje. Gdybym w biegu uczyła się mandaryńskiego albo chociaż słuchała Liszta, a po treningu sączyła ze smakiem koktajl z jarmużu, byłabym cool, trendy i ociekałabym zajebistością.
Niestety, jem hamburgery i słucham One Direction.
I, w sumie, jest całkiem git ;)

poniedziałek, 14 grudnia 2015

Przy kolacji

Dziewczynki, pod moim gospodarskim okiem, smażą grzanki  (czerstwa bułka, namoczona w jaju i mleku, smażona na maśle). Potem zasiadają do jedzenia.

Ania: Mamo, jak to się nazywa, co jemy?
Ja: Grzanki francuskie, ale nie wiem czemu akurat francuskie.
Ania:[ciamka w zamyśleniu]: Pewnie dlatego, że we Francji wszystko jest takie eleganckie i na pewno dobrze smakuje...
Ja: ... yyy, jasne. Pewnie dlatego.
Ania: I język taki ładny!
Ja: O, podoba ci się francuski?
Ania: Tak, posłuchaj tylko: "merci"! Dobrze powiedziałam?
Ja: Tak, brawo!
Zuza [nie chcąc być gorsza od siory]: Merci bouclé.

:D

A to obrazek, autorstwa Ani:


Przedstawia Króla i Królową Psolandii. To mniejsze to Królowa. A bulba z pomarańczowym czubkiem na jej plecach to dzidziuś.
Obrazek jak obrazek, arcydzieło siedmiolatki, mam takich w domu tyle, że nie nadążam ogladać. Jednak to, co mnie ujęło i skłoniło do uwiecznienia tego akurat malunku to fakt, że moja córka bez zastanowienia uznała, że podstawowym sposobem transportu dziecka jest noszenie. 
Na rysunkach Zuzi też raczej nie pojawiały się wózki, tylko nosidła albo chusty, ewentualnie dzidziusie na rękach. A jeszcze nie tak dawno Ania przy zabawie karmiła misia piersią ;) I bylo to dla niej najzupełniej naturalne.
Może kiedy dorosną, przyjdzie im hodować moje wnuki w świecie, w którym kobieta karmiąca piersią w restauracji nie będzie wypraszana do kibla. I w którym nigdy nie usłyszą sakramentalnego "nie noś, bo sie przyzwyczai". No, w każdym razie nigdy nie usłyszą tego ode mnie.

Małgorzata Halber - "Najgorszy człowiek na świecie"

Kiedy dobra koleżanka pożyczyła mi tę książkę, ze słowami: "Rzuć wszystko i czytaj to!" byłam zaintrygowana, ale bez przesady. Okazało się, że koleżanka miała rację, cokolwiek czytałam w tamtym momencie, było gorsze od Halber.
To jest książka wiwisekcyjna. Pruje flaki. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek czytała coś tak boleśnie prawdziwego, coś z czym mogę się tak mocno utożsamić. Pisana w pierwszej osobie historia Krystyny - alkoholiczki  i narkomanki i jej prób zerwania z nałogiem wwierca się w czytelnika bez znieczulenia, pobudza do płaczu, czasem śmiechu i zdumienia: "Ja też tak mam!".
Nie mogłam nie pomyśleć o przesłaniu książki dr Gabora Mate "In the realm of hungry ghosts", najlepszej (moim zdaniem) analizy mechanizmu powstawania uzależnień. Niewielu z nas powędruje drogą Krystyny - alkoholiczki i narkomanki. Ale niemal każdy z nas nosi w sobie ten sam głód, tę samą pustkę i lęk, dlatego emocje, tak świetnie odmalowane przez M. Halber wspólne są nam wszystkim. Bardzo uniwersalna lektura. I wyczerpująca. Kibicujemy Krystynie, zaplątanej w polski system opieki zdrowotnej, poznajemy jej terapeutów, którymi miałoby się ochotę solidnie potrząsnąć, obserwujemy zwycięstwa i porażki. Nie ma lukru, nie ma słodyczy i amerykańskiego uśmiechu oraz hurraoptymizmu i mentalności sukcesu. Jest bure linoleum, dziwni ludzie, wątpliwości, lęk i niepewna przyszłość.

"Nie masz osobowości człowieka sukcesu.
Preferujesz życie bez wychodzenia z domu.
Lista osób, od których jesteś gorszy nieustannie się wydłuża.
Jedyne co cię pociesza, to fakt że inni też muszą żyć.
Jesteś Bohaterem."

Małgorzata Halber jest również autorką rysunków z Bohaterem czyli "obrazków o tym jak się w środku czujesz, ale nikomu przecież nie będziesz tego mówić". Bardzo je lubię.
Ostatnio wydano "Kołonotatnik z Bohaterem", który od razu nabyłam i mam na biurku. Służy mi za przypomnienie, że wielu ludzi ma tak samo jak ja. I że to jest ok :)


niedziela, 13 grudnia 2015

Zza zasłony wstydu czyli zachować wspomnienia

Ostatnio jest mi coraz gorzej, czuję porażkę i wstyd na różnych tłach. Moje dzieci nie przesypiały nocy w wieku pięciu miesięcy (nawet w wieku dwóch lat im sie rzadko zdarzało), nie jadły grzecznie w odstępach trzygodzinnych, rzadko były rozkosznie pogodne i bezproblemowe, obecnie nie biorą lekcji gry na instrumentach, nie władają biegle dwoma językami, ba, nawet niespecjalnie lubią czytać (ale to przynajmniej umieją). Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina.
Zastanawiam się, co ja właściwie robiłam kiedy byli mniejsi i czemu tak słabo mi poszło, przecież powinnam się bardziej postarać, jestem taka strasznie, boleśnie beznadziejna. Katuję się tymi myślami naokrągło, bez litości, porównuję się z innymi, którzy zawsze, ale to zawsze są mądrzejsi, lepiej wiedzą co robić, radzą sobie lepiej, są kompetentni i choćby nie wiem co mają dobry humor.

I tu muszę pogratulować sobie jednego - pisania tego bloga i szczerości, na którą się przy tym zdobyłam. Właśnie spędziłam czterdzieści minut poczytując dziewczynkom historyjki z czasów ich niemowlęctwa (uwielbiają to).
Trafiłam potem na TĘ RELACJĘ. Pamiętam tamten poranek, jeden z wielu; pamiętam jak przez mgłę, pamiętam ból i gorączkę od mlecznego zastoju w cycku, walkę z wrzaskiem, dzieciecy opór, głód, od którego robiło mi się słabo, wkurzenie i brak nadziei, że kiedykolwiek będzie lepiej. Straszliwe, ołowiane zmęczenie.
I pogłaskałam Tamtą Siebie po głowie, zmordowaną, wściekłą, samotną, chorą, obolałą, patologicznie pozbawioną snu i samą z trojgiem małych dzieci, które były wszak tylko dziećmi, z przytupem i rozmachem, jak to dzieci potrafią. Powiedziałam Tamtej Sobie, to, co szczerze i z serca mówię dzieciatym koleżankom kiedy mi zaimponują: Podziwiam cię. Jesteś super. Dajesz radę.
I do łez wdzięczna jestem wszystkim, którzy zaglądali tu do mnie i nie szczędzili mi słów wsparcia, tym samym pomagając mi przeżyć i nie utonąć w samotności, złości i frustracji.

No właśnie - tym się zajmowałam. Przetrwaniem. Ogarnięciem stada i pchaniem do przodu domowej logistyki. Walką z depresją, która wtedy nabierała rozpędu. Odprowadzaniem, przyprowadzaniem, karmieniem, przewijaniem, usypianiem i dbaniem. Robiłam wszystko tak, jak umiałam najlepiej, tak jak czułam, że powinnam. Nie zawsze wychodziło dobrze. Zawsze się starałam.
Myślę o moich podrośniętych już (na szczęście!) dzieciach, leniwcach o dobrym sercu, bijących się i przytulających na przemian, samodzielnych, odważnych, pyskatych, nieśmiałych, impulsywnych, złośliwych, wielkodusznych, opornych, życzliwych, nierozgarniętych, inteligentnych, cierpliwych, wrednych i kochających... Pełen wachlarz cech, złych i dobrych, bo nikt nie jest doskonały. Ani dzieci, ani my.
Zbyt często zapominamy o przeciwnosciach, które pokonaliśmy, o sytuacjach z którymi sobie poradziliśmy. O tym, że było trudno.
Za mało sobie wybaczamy.
Za dużo energii poswięcamy wydłubywaniu tego co poszło źle, zamiast pielęgnować dumę z tego, co poszło dobrze.
Być może Ktoś na moim miejscu poradzilby sobie lepiej. Ale na moim miejscu nie było Kogoś. Byłam ja. Zrobilam co mogłam. I jest ok.



sobota, 12 grudnia 2015

Służba nie drużba

Matju kładzie się spać, ale nie bardzo mu się to podoba. Domaga się obsługi.

Mamo, jestem głodny! - mama robi jeść.
Mamo, poczytaj mi! - mama czyta,
Mamo, umyj mi zęby! - mama myje zęby.
Mamo, przykryj! - mama przykrywa.
Mamooooo, pić mi się chce! - mama uważa, że to przesada. - Idź do kuchni i się napij, przecież woda stoi na stole.
Matju: Przynieś mi, nie mogę iść.
Ja: A to czemu?
Matju: Bo mam ślepe nogi. I nie trafię.

Całe to macierzyństwo byłoby przyjemniejsze, gdyby nie trzeba było walczyć o każdą pierdołę. O to, żeby mały księciunio (bądź mała księżniczka) sam się ubrał, sam zjadł, sam poszedł po wodę, sam usiadł na sedesie. Gdyby nie trzeba było rozkminiać przyczyn takiego zachowania, wydłubywać i zaleczać emocjonalnych deficytów, przez które tak bezlitośnie domaga się uwagi. Gdyby nie trzeba było dawać, wciąż dawać i dawać, nawet jak już nie ma z czego, bo została z ciebie pusta skorupka. Gdyby w oczach bardziej ogarniętych rodziców bardziej ogarniętych dzieci nie odbijały się tak wyraźnie twoje niedoróbki. Gdyby w twoich własnych oczach w lustrze nie odbijały się tak wyraźnie twoje niedoróbki.


A na pocieszenie: FAJNE

poniedziałek, 7 grudnia 2015

W kółko za własnym ogonem

Wydajesz polecenie/wyrażasz prośbę - dzieci olewają - próbujesz jeszcze raz - dzieci olewają - próbujesz ileś tam razy, zależnie od odporności psychicznej i pilności sytuacji - dzieci olewają - wychodzisz z siebie i drzesz się do zachrypnięcia - dzieci reagują - dusisz sie od wyrzutów sumienia (bo jesteś złą matką, nie tylko wrzeszczysz, ale nie pieczesz pierniczków i za rzadko sprzątasz a książeczki dla dzieci strasznie cię nudzą) - ze wszystkich sił starasz sie być lepsza - chcesz wynagrodzić - robisz się zbyt pobłażliwa - dzieci uczą się, że mogą mieć wszystko gdzieś - wydajesz polecenie....



wtorek, 1 grudnia 2015

Rota króluje i włada

Wczoraj wirus sponiewierał mnie z dwóch stron oraz przywalił gorączką i łamaniem w kościach.
Dziś lepiej. Znaczy ja lepiej. Rodzina gorzej. Mąż działa tak na 50%, Matju nie zdążył do toalety, a Zu zarzygała zlew w kuchni, z którego dosłownie w tej chwili mój Małżonek (cześć mu i chwała) wyciąga ręcznie niestrawione kawałki kolacji. Bo jak ja próbowałam, to było poważne ryzyko, że dołożę niestrawione resztki mojej własnej kolacji ;)
Innymi słowy - jest zabawnie i rozrywkowo ;)

Tak, to jest to, czego mi dziś trzeba na poprawe humoru:



poniedziałek, 30 listopada 2015

Wielki powrót rota

Ania przywlokła rota ze szkoły. Ona odchorowała w sobotę. Wirus najwyraźniej potrzebuje około dnia-półtora na rozruch, bo ja zachorowałam dziś w nocy.
Leżałam sobie, trzepały mną mdłości i ból brzucha, nie spałam i myślalam...
O tym jak cudownie jest nie musieć wstawać w nocy i - chora czy zdrowa - zasuwać jak niewolnik. Jak błoga jest cisza, która potrwa do 5.30 rano.
O tym, że w ciągu dnia wszyscy pójdą sobie do przedszkola/szkoły/pracy a ja będę mogła zostać sama. W ciszy i spokoju położyć się do łóżka  i spać, albo nie robić nic, tylko skupić się na chorowaniu. Praca chwilowo leży.
Gdyby nie dzisiejsza wizyta księdza po kolędzie, przed którą musze chociaż jeden pokój posprzątać, czułabym się głęboko zadowolona z życia, mimo żołądkowych przykrości. Macierzyństwo zmienia perspektywę, jak koza w starym, żydowskim dowcipie.


[edit] godzina 18.22. Laba się skończyła - dzieci są chore :D Dajcie mi łuk, ja się zastrzelę :D

niedziela, 29 listopada 2015

Zabawa

Należę do tych strasznych rodziców, którzy nie bawią się z dziećmi. Kiedy czytam artykuły o tym, jak cudownie jest "odnaleźć w sobie dziecko" i zająć się beztroską zabawą, zazwyczaj zastanawiam sie czy autor brał jakieś prochy i czy ja też mogłabym trochę dostać. Moje mało udane dzieciństwo zakończyło się dawno temu i wolałabym do niego nie wracać, dziekuję bardzo. Jest tyle dorosłych fascynujących rzeczy, które sprawiają mi frajdę, że nie czuję potrzeby regresji do poziomu lalek i piaskownicy. Próbowałam, ale zasypiam z nudów.
Dzieci mają się bawić z dziećmi, dorośli są dorośli i (jeśli nie chcemy - a JA nie chcę) nie mieszajmy tych dwóch spraw.
Chyba, że...

No właśnie, dziś wyjątkowo dorosłam do mainstreamowych standardów rodzicielskich. Bawiłam się z dzieckiem przez CAŁE 40 MINUT.
Matju zaproponował zabawę w Chorą Księżniczkę. On był rycerzem Ninja, broniącym Księżniczki a ja byłam Chorą Księżniczką. Moja rola polegała na leżeniu w łóżku z zamkniętymi oczami.
Mogłabym się w to bawić codziennie.


piątek, 20 listopada 2015

Sztuka negocjacji

Matju umiał samodzielnie jeść odkąd był podrośniętym niemowlęciem (w miarę dorastania zmieniał się tylko stosunek jedzenia rozwalonego po okolicy względem jedzenia które faktycznie trafiało do otworu gębowego).

Do przedszkola poszedł w wieku 2,5 roku, całkowicie samoobsługowy spożywczo. I tam właśnie się nauczył, że odmowa zjedzenia obiadu to doskonały sposób na przyciągnięcie uwagi opiekuna...
Niejaka Ciocia E., młoda, prostolinijna istota o dobrym sercu, dała się nabrać na matjowy foch (dziecko me jest uparte i nie ma szczególnego ciśnienia na jedzenie, potrafi z krzykiem i płaczem odmawiać konsumpcji przez kilka dni z rzędu); litosierna ciocia zaczęła go karmić przy obiedzie.

Od tamtej pory Matju obczaił, że tak jest fajnie i wygodnie, więc, mimo że potrafi się posługiwać łyżką, nożem i widelcem, korzysta z każdej okazji, żeby wmanipulować wybraną ofiarę we wkładanie mu paszy do paszczy. Najczęściej w tę pułapkę daje się wmanewrować Ania. Lubi małe dzieci i chętnie udaje "mamusię".

Matju: Już nie mogę jeść!
Ja: Serio? Najadłeś się? Już? Prawie nic nie tknąłeś!
Matju: Najadłem się, brzuszek jest pełny.
Ja: Hmm, to do brzuszka na pewno nie zmieści się ciasto czekoladowe na deser...
Matju [zbystrzał]: Ciastooo?
Ja: Owszem, ale skoro jesteś najedzony...
Matju: Ja zjem! Zjem kotlecik! Zmieści się!
Ja: Brawo!
Matju: Tylko musisz mnie nakarmić jak dzidziusia, bo nie mam siły...
Ja: Ciasto czekoladowe nie jest dla dzidziusiów, tylko dla dużych dzieci, które same jedzą.
Matju: [zamyślenie]

Matju idzie do Ani.
Matju: Ania, chcesz ciasto czekoladowe?
Ania: Ciasto? Tak!
Matju: To musisz mnie nakarmić kotlecikiem.

I pozamiatane.

wtorek, 17 listopada 2015

Raport

Infekcji dzień szósty.
Nadal zamknięci.
W bazie zaczyna brakować jedzenia.
Uzupełnienie zapasów niemożliwe.
Komendant wyjechał.
Morale niskie.
Bunty na porządku dziennym.
;)



piątek, 13 listopada 2015

Zrób szczeniaka z ziemniaka

Z cyklu: Mroczne Piękno Znalezione w Sieci.

OTO RADZIECKA KSIAŻKA DLA DZIECI, ilustrowana rysunkami, ewidentnie pokazującymi jak robić zabawki z... ziemniaków i zapałek.

Proszzz, obrazeczek na zachętę:


Prawda, że przepiękne? Mnie się zjeżyły włosy na głowie, szczególnie w kontekście tego, co stało się w kolebce Jedynie Słusznego Ustroju już kilka lat po wydaniu tego arcydzieła.

wtorek, 10 listopada 2015

Macierzyństwo - wyzwanie dla ludzi o mocnych nerwach (i żołądkach)

Pisałam już kiedyś o rotawirusie i wywołanym przezeń megapawiu na podłodze. (Matka sprząta.)
Prawdopodobnie pisałam kiedyś o systematycznie zasikiwanej pościeli ( i nie tylko pościeli). (Matka przebiera i pierze.)
Na pewno pisałam kiedyś o zawartości pieluchy (pozwolę sobie uściślić, że nie chodzi mi o siku) rozsmarowanej na meblach, ścianach i dywanie. (Matka załamuje sie nerwowo, czyści i dezynfekuje wszystko jak leci, puszczając od czasu do czasu dyskretnego pawika do podręcznej miski.)

Dziś miałam okazję rozszerzyć moje macierzyńskie kompetencje.

Otóż Matju panicznie boi się wydmuchiwania nosa. Dopóki był mały, masakrowałam go w razie potrzeby aspiratorem Katarek, podłączanym do odkurzacza (który niezmiennie polecam, znaczy aspirator, nie odkurzacz). Kiedy podrósł, stosowanie przemocy stawało się coraz bardziej utrudnione - spróbujcie utrzymać nieruchomo czterolatka o wzroście 115 i wadze mniej więcej 21 kilo: zapewniam, że to spore wyzwanie.
Po zebraniu kolekcji siniaków w różnych miejscach zdecydowałam, że metody hitlerowskie należy zastąpić stymulacją kory mózgowej, czyli muszę wziąć chusteczkę i przemówić dzieciakowi do rozumu.
Przemawiałam i przemawiałam do zachrypnięcia, całymi tygodniami, bez widocznych efektów. Boi się i już, dmuchał nie bedzie, matka, sp......aj, znaczy yyy... daj sobie spokój. Każdy kolejny katar zbierał coraz gorsze żniwo i trwał coraz dłużej (wiadomo, że zatkany permanentnie nos to istne SPA dla bakterii).
Przy ostatnim katarze, który trwa już od ponad tygodnia, zdarzyło się właśnie dziś, że po nieprzespanej nocy, półprzytomna o piatej rano, kazałam Młodemu dmuchać w chusteczkę, tylko... zapomniałam wziąć chusteczki. Matju zasmarkał mi zielonym glutem palce i był z tego powodu tak szczęśliwy, że niemal fruwał. Od tej pory dmucha tylko mamie w rękę... Bez chusteczki.

A potem ludzie się dziwią, że wino. Przecież na trzeźwo się, kurde, nie da.


niedziela, 8 listopada 2015

Poważna decyzja

Chcę obciąć włosy, zapisz mnie do fryzjera! Nie chcę obcinać włosów, chcę mieć kucyk! Mam dość długich włosów, tylko kołtuny się robią! Zapisz mnie do fryzjera! Nie zapisuj mnie do fryzjera! Aua, boliii! Nie mogę się rozczesaaaać!

Po kilku miesiącach mentalnych i werbalnych zmagań z samymi sobą, panienki definitywnie zażądały wizyty u fryzjera. Wcale im się nie dziwię, matka ma dwie lewe ręce do fryzur i jedyne co potrafi to krzywy warkocz ;) Kiedy patrzę na ślicznie uczesane królewny w szkole (francuski warkocz z boku głowy, korona, zygzakowaty przedziałek, kłos, no cuda panie cuda) to sie wstydzę, bo ja tak nie umiem. Więc po co się mają dzieci frustrować. Ciach i już.

Postrzyżyny nastąpiły wczoraj rano. Efekt jest, uważam, miły dla oka:



U Ani na nosie widac jeszcze resztki opuchlizny i blednący siniak, o którym zapewne napiszę w szerszym kontekście, jak tylko opadną mi emocje. Powiem jedynie, że szkoła nie zawsze przyjaznym miejscem jest.

sobota, 31 października 2015

Ogród Światła

W zeszłą sobotę udało nam się kolektywnie, całą rodziną, wyjść z domu i pojechać na rozrywki. Nie wiem jak tego dokonaliśmy... Może udało się bo nie myśleliśmy nad tym za dużo. Ot, Mąż wrócił z Niemiec na weekend, ja zasugerowałam wyjście (fejsbuku, dziękuję ci za rozrywkowe podpowiedzi), Mężu się spodobało i nie pozwolił mi się wycofać w ostatniej chwili, kiedy w głowie, jak zwykle, kluły mi się z trzaskiem dziesiątki przeszkód: zimno, ciemno, dzieci będą głodne, będą chciały pić a potem siku i przedtem też siku, będą jęczeć, marudzić, domagać się i ogólnie zamienią miły wypad w masakrę.
Oczywiście mialam rację co do dzieci, ale przyznaję, warto było tam pojechać :)

"Tam" w tym przypadku oznacza Królewski Ogród Światła w Wilanowie.

Było pięknie :) Im ciemniej się robiło, tym bardziej magicznie wyglądał ogród z kolorowych lampek. Nie spodziewałam się efektu WOW, ale właśnie taki efekt był :D
Oczywiście im później, tym większy tłum walił wszystkimi wejściami.

Spacerowaliśmy po labiryncie świateł w najróżniejszych formach i kolorach. Dzieci biegały, oczarowane, wydając dziwne okrzyki. No dobra, przyznaję, ja też biegałam z otwartą buzią i wydawałam okrzyki ;) Bo jak tu się nie zachwycić kwiatkami:


Proszę, jakie piekne dzwonki:


I te cosie, co nie wiem czym są, ale są śliczne:


Zwierzaki też były, między innymi ślimol...


... i osa. A może pszczoła?


I biedra! Biedra wprost zachwycająca.


Do tego stopnia, że trzasnęłam sobie z nia selfika, w chorobliwym odcieniu zieleni. Teraz już wiem jak będe wyglądać jeśli utonę i wyłowią mnie po tygodniu.


Dmuchawce. Od dmuchawców nie mogłam się oderwać, są mistrzowskie.


Lilie wodne pod innym kątem:

I to, nie wiem co to, ale ma ładny kolor i można było wejść do środka (była kolejka).


Konewka zmieniała kolor z żółto-pomarańczowego na fioletowo-różowy, a lampki udające wodę migotały, bardzo realitycznie symulując konewkowy prysznic.


W jednej części ogrodu co jakiś czas grała muzyka - po kolei "Poranek" Griega z "Peera Gynta", "Walc Kwiatów Czajkowskiego z "Dziadka do orzechów" i walc Chaczaturiana z "Maskarady", a do tego synchronicznie migały światełka. Bardzo przyjemne, mnie i Mężowi chciało się tańczyć, ale było za ciasno i za dużo mieliśmy na sobie warstw odzieży i dzieci (weź mnie na opaaaa, nic nie widzęęęę). Więc tylko się kiwaliśmy.

Dodatkową atrakcją jest mapping, co godzinę wyświetlany na froncie wilanowskiego pałacu.


W zeszłą sobotę była to "Bajka o królewskiej wydrze". Nie wiem, czy mają jakies inne opcje, ale przy tej siedziałam z otwartą paszczą i to dwa razy :D Zmusiłam rodzinę, żebysmy zostali na następny pokaz, bo za pierwszym razem staliśmy za daleko i ludzie mi przeszkadzali w odbiorze. Sio, ludzie.


Za drugim razem klapnełam z dziećmi na mokrą trawę w pierwszym rzędzie i nie dałam się stamtąd ruszyć. Pokaz jest króciutki, ale nigdy w życiu nie widziałam nic podobnego, więc chłonęłam doznania całą sobą :D To, co mapping robi ze ścianą pałacu, wydawało mi się czarnoksięską sztuką. Dzieci wzdychały i pokrzykiwały, ja też wzdychałam i pokrzykiwałam, ale ciszej ;)



Zmarzliśmy, dzieci chciały siku i były głodne i znowu chciały siku, a do siku były tylko dwa NIEOŚWIETLONE (haha, Ogród Światła, zabawne, nie?) toi-toie w tylnym podwórzu.
Pewnie, dobrze że były, chwała organizatorom! W Polandii toaleta na rozrywkach nie jest oczywistością.... (Swoją drogą smutek i żal. Dla mnie dostępność i stan toalet są miarą cywilizacji. My jeszcze jesteśmy na szarym smętnym końcu. Sorry, dygresja.)
Toi-toie były nieoświetlone, a, przypominam, że to noc ciemna. Wpuśćcie dziecko do przenośnej, mocno już używanej toalety po ciemku - przepis na smrodliwe kłopoty ;) W końcu przyświecałam sobie i dzieciom telefonem, modląc sie, by mi nie wypadł ze zgrabiałych z zimna dłoni prosto do kibla. Ale jakoś udało się przeprowadzić operację "siku" bez strat materialnych.

Poza tą jedną niedogodnością wszystko było bardzo dobre. Kiedy znudziły się nam światełka, a raczej gęstniejące tłumy wokół światełek, Mąż i dzieci zaczęli się z piskiem ganiać po trawie, na wielkim podwórzu (przedpolu? dziedzińcu?) przed pałacem.
A potem do domu, gdzie zmęczone dzieci padły jak podcięte kosą, alleluja alleluja.

Ogólnie - polecam.Tylko weźcie ze sobą latarkę do kibla ;)

poniedziałek, 26 października 2015

Szara piechota

Średnia zgłosiła się do grupy wykonującej muzycznie patriotyczny utwór, który wszyscy znamy i kochamy:



Z okazji akademii ku czci niepodległości zapewne.
W związku z tym jestem od dzis poddawana przedłużonym torturom. Powyżej zalinkowany podkład muzyczny gra na repeat, Średnia stoi mi nad biurkiem i śpiewa, co w jej wykonaniu brzmi mniej więcej tak...

...sząąą ... sóów, ich strój
... nosząąąą srebra ani srebra ani  ni złoootaaaa
...szym szeregu ...dążaaaa na bójjjj

... i tak dalej, albowiem nie zna słów. Których, dodam, nie jest w stanie zapamiętać, ponieważ sa dla niej zrozumiałe tak w połowie mniej więcej. Próbuje i próbuje, ale sukcesu na horyzoncie nie widać.
Cóż, gdyby cover tej pieśni nagrały wróżki Winx, byłoby niewątpliwie łatwiej. Może ktoś pociągnie ten pomysł.
Tymczasem czuję jak smażą mi się neurony i pękają z trzaskiem, jeden po drugim. Help.

piątek, 23 października 2015

Wybory

Panowie z Make Life Harder jak zwykle w punkt. Doskonałe podsumowanie polskiej sceny politycznej. Nie wiadomo czy się śmiać, czy płakać ;)

"Już w niedzielę wybory parlamentarne. Sytuacja w tym roku jest wyjątkowo skomplikowana, dlatego nie mogło zabraknąć naszego latarnika wyborczego.

PLATFORMA OBYWATELSKA
Nie ma zgodności co do tego, czy PO jeszcze jest partią polityczną, czy może już największą w
Polsce agencją PR-ową. Panuje natomiast zgoda co do tego, że poza zamiłowaniem do owoców morza – jej członków łączy już tylko brak poglądów. Gdyby PO miałaby być jakimś zespołem, to byłaby Coldplayem – czyli jeszcze kilka lat temu było to do zaakceptowania, ale jak dziś na imprezie puścisz „Yellow” z telefonu, to możesz być pewien, że prędzej czy później ktoś nahara ci do ust. Co prawda, w ciągu ostatnich 8 lat PO wypuściła kilka brandów, ostatnio nawet zmieniła management i nowy account manager próbował zrobić rebranding na ASAP, ale feedback od klienta jest nadal słaby i prawdopodobnie przez kolejne 4 lata będą siorbać pisiora przez słomkę i pierdolić jakieś farmazony o zamachu na wolność i demokrację.

DLA KOGO: Segregacja śmieci, wartości europejskie, wolność, równouprawnienie, in vitro. Głęboko w to wierzysz, ale jakoś nigdy nie znalazłeś czasu, żeby cokolwiek zrobić w którymś z tych obszarów. Za to bardzo ładnie potrafisz o tym opowiadać. Masz zdanie na każdy temat i w swojej głowie uchodzisz za eksperta od polityki. Znajomi mają z ciebie bekę i żartobliwie nazywają cię „królem wikipedii”. Ostatnie przebudzenie intelektualne przeżyłeś w 2010, kiedy przypadkiem w poczekalni u dentysty przeczytałeś prawie cały artykuł Tomasza Lisa w Newsweeku. Masz nadzieję, że w razie zwycięstwa PiS NATO wywiąże się ze swoich zobowiązań i dokona zbrojnej interwencji na terenie Polski. Czasami, kiedy jesteś sam w domu, lubisz wymawiać na głos swoje nazwisko w jednym ciągu z Danutą Hübner, Władysławem Bartoszewskim i Jackiem Saryuszem-Wolskim.

PLUSY, jeśli PO wygra wybory: Pozytywny artykuł o Polsce we Frankfurter Allgemeine Zeitung.

MINUSY: Istnieje poważne ryzyko, że wszystkie pieniądze z OFE pójdą na roll-upy, kolorowe zakreślacze i modne smycze z logo PO, i już po prostu nie starczy pieniędzy na emerytury.

PRAWO I SPRAWIEDLIWOŚĆ
PiS jest jak twój wujek z Kielc, który postanowił pójść z duchem czasu i filcowy sweter zamienił na modną marynarkę z Wólczanki. Mimo to w trakcie składania mu życzeń urodzinowych regularnie czujesz od niego ostrą woń uryny i głębokiego rozczarowania. PiS-owi bardzo zależy na tym, aby kojarzyć się z dostojną kamienicą w centrum miasta, z odrestaurowaną elewacją w kolorze ecru – niestety, jak się bliżej przyjrzeć, można dostrzec, że to Macierewicz z Rydzykiem trzymają płyty paździerzowe w kolorze sraki.

Jednocześnie widać, że ktoś w sztabie PiS-u naoglądał się CNN i gdyby kampania trwała jeszcze dwa tygodnie, wszyscy mielibyśmy poważny problem z rozróżnieniem Beaty Szydło od Hillary Clinton od nowego iPada Air.

DLA KOGO: Jeździsz matizem i w życiu ci nie wyszło. Jesteś zły i sfrustrowany. Buty zimowe kupujesz raz na osiem lat. Nie wiesz, do kogo mieć pretensje, więc na wszelki wypadek masz pretensje do wszystkich. A już takie największe do Donalda Tuska, którego obwiniasz nie tylko o to, że zrujnował kraj, ale przede wszystkim o to, że trzeci raz w tym roku zepsuła ci się pralka. Za najważniejszą wartość na świecie uważasz rodzinę, niestety ze swoją pokłóciłeś się o in vitro w 2007 i od tego czasu nie rozmawiasz nawet z rodzonym bratem.

PLUSY, jeśli PiS wygra wybory: Nikt już nigdy niczego nie ukradnie.

MINUSY: Nikt już nigdy w ogóle niczego nie zrobi.

RAZEM
Kto? Nie no, żart, wszyscy widzieliśmy debatę, w której Andy Samberg pozamiatał. Z tego co udało nam się ustalić - partia Razem to grupka bardzo sympatycznych i merytorycznych osób o radykalnie komunistycznych poglądach. Jest to podmuch świeżości i nowej energii, której nie było w polskiej polityce od czasów Kukiza. Tak naprawdę jedyna autentycznie lewicowa partia w tych wyborach. Nie dość, że są za podniesieniem podatków dla najbogatszych, to jeszcze nikt z nich nie strzelał do górników w ‘81.

DLA KOGO: Lubisz jeździć na rowerze, jeść w foodtrackach, a za największy problem III RP uważasz brak stojaków na rowery przed twoją ulubioną kawiarnią z hummusem. Jesteś bardzo tolerancyjny, godzinami możesz rozmawiać ze znajomymi o tym, jak bardzo się ze sobą zgadzacie. Interesujesz się polityką, ale od lat albo nie głosujesz w ogóle, albo głosujesz na mniejsze zło. Jesteś już naprawdę głęboko zmęczony oglądaniem w telewizji tych samych mord w różnych politycznych konfiguracjach i chętnie zagłosujesz na kogoś, kto do mówienia używa prawdziwych słów, a nie wykrzykników i waty z dupy.

PLUSY: Na salonach w końcu pojawią się ludzie z poglądami i nie będą to skinheadzi.

MINUSY: Koronacja Mao Tse-tung’a na króla Polski.

POLSKIE STRONNICTWO LUDOWE
Coś między zorganizowaną grupą przestępczą a kurzem zbierającym się między kafelkami w łazience. Nikt o nich nie mówi, nikt na nich nie głosuje i nikt w sumie nie wie, jakim cudem te gadające sucharki od 25 lat siedzą w parlamencie. Główną linią programową PSL jest nepotyzm. Politycy PSL regularnie oburzają się na te zarzuty, mimo że ostatnie badania genetyczne ujawniły, że wszystkich 40 posłów PSL-u w aktualnym sejmie jest spokrewnionych z Waldemarem Pawlakiem.

DLA KOGO: Od zawsze czułeś, że jesteś nudny i głupi, dlatego jeszcze w podstawówce zapisałeś się do PSL. Tam szybko zrozumiałeś, że kluczem do sukcesu jest rodzina, dlatego nikogo nie zdziwiło, jak w gastronomiku złapałeś swoją siorę na dziecko. Członkami rodziny obsadzasz wszystkie kluczowe stanowiska w mieście: syn przejął po tobie punkt dorabiania kluczy, a córkę wkręciłeś w pracę na solarium. Sam zatrudniłeś się jako woźny w urzędzie swojej gminy. Kompletnie nie rozumiesz polityki, ale bardzo imponują ci organizacje mafijno-kazirodcze. Wprawdzie nie masz na to żadnych dowodów, ale jesteś święcie przekonany, że jak Piechociński znowu nie zostanie wicepremierem, to wszyscy stracicie pracę. Na wszelki wypadek całą rodziną głosujecie po dwa razy.

PLUSY, jeśli PSL wygra wybory: Każdy Polak dostanie spokojną posadkę w NIK-u.

MINUSY: Podwyższone ryzyko występowania powikłań genetycznych w Radzie Ministrów.

NOWOCZESNA.PL
Jak patrzysz na Petru, to od razu widzisz, że nie tylko ładnie pachnie, ale na pewno ma kartę multisport i regularnie biega po parku. Nie wiadomo, o co dokładnie chodzi, ale coś że zachód, Balcerowicz, niskie podatki i generalnie jebać biedę. Gdyby Petru mógł, oddałby Polskę w leasing do GE Money Bank, a zamiast ubezpieczeń społecznych - każdemu zaproponował elastyczny kredyt we frankach z bardzo atrakcyjnym oprocentowaniem. Co prawda kontrowersję wzbudza projekt oddania Amazonowi 5 milionów najbiedniejszych Polaków w zamian za roczną dostawę cygar, ale Petru wydaje się bardzo mądry, więc wszyscy zamknąć ryje. Z ciekawostek: podobno jak się „Nowoczesna.pl” przeczyta od tyłu, to wychodzi „Platforma Obywatelska”.

DLA KOGO: Chuja wiesz o polityce, ale kupujesz Newsweeka, na fejsie masz zlajkowane The Economist i regularnie u fryzjera przeglądasz Forbesa. Pracujesz w korpo i biegasz maratony. Wolny czas lubisz spędzać w towarzystwie własnej wyjątkowości, a osobą, która cenisz najbardziej na świecie, jest twój kajt, którego co prawda od trzech lat nie wyjąłeś z piwnicy, ale nie to jest najważniejsze. Myślisz o sobie jako o koneserze, mimo że co roku jeździsz na all inclusive do Hurgady tylko po to, żeby się nawpierdalać. Czujesz, że głosowanie na Nowoczesną.pl będzie ostatecznym dowodem na to, że przynależysz do elit tego chujowego kraju.

PLUSY, jeśli Nowoczesna.pl wygra wybory: Niższe podatki i więcej bankomatów.

MINUSY: Prywatyzacja powietrza.

ZJEDNOCZONA LEWICA
Polityczny Minotaur ulepiony z gówna i styropianu: Ile razy byś nie spuszczał wody w kiblu, to i tak nie chce zatonąć. Bajaderka polskiej polityki, złożona z postkomunistycznych gangsterów, którzy od 25 lat wycierają sobie mordę lewicowymi ideałami. Basia Nowacka sprawia wrażenie miłej osoby, ale co z tego, kiedy pod falbanami jej spódnicy Miller z Palikotem już przebierają racicami, żeby spierdolić ci następne cztery lata.

DLA KOGO: Ciężko powiedzieć. Z jednej strony na pewno dla ludzi, którzy byli w PZPR i na złość wszystkim jeszcze nie chcą umrzeć, oraz dla całej gimbazy od Palikota, która nadal wierzy, że Janusz zalegalizuje im gibony.

PLUSY: Brak.

MINUSY: Uśmiech na twarzy Leszka Millera.

KUKIZ’15
Partia dla każdego, od Krzysztofa Bosaka po Liroya. Dzięki temu możesz mieć stuprocentową pewność, że nie wiesz, na kogo głosujesz. Ruch Kukiza przypomina zajebistą imprezę z nowo poznanymi ludźmi, na której są zimne piwka, laysy zielona cebulka i wszyscy chętnie skaczą do Bon Jovi. Bawisz się doskonale i kiedy o 3-ej pada pomysł, żeby pójść 15 km z buta na stację po więcej wódki, to jest pierwszy chętny. Po 7 km marszu na mrozie schodzi z ciebie alkohol, uświadamiasz sobie, że nie wziąłeś kurtki i w sumie to jesteś bardzo zmęczony, i chciałbyś być już w domu. Niestety nie masz kasy na taksę i ostatecznie resztę wieczoru spędzasz na przystanku, czekając na pierwszy autobus. Rano, odpływając w ciepłym łóżeczku, uświadamiasz sobie, że zgubiłeś telefon.

DLA KOGO: Masz na imię Marek i ciągle jesteś wkurwiony. Nie wiesz do końca na kogo i za co, ale od jakiegoś czasu non stop świerzbi cię ręka. Szukasz zadymy i regularnie próbujesz się wdać w bójkę w piekarni. Nie lubisz ładnych ludzi. Zawsze w aucie masz kable do odpalenia silnika i nigdy nie trzeba cię dwa razy prosić o pomoc. Kochasz Polskę, a twoim największym marzeniem jest mieć pozwolenie na broń.

MINUSY: Jak Kukiz dostanie immunitet, to zacznie napierdalać ludzi w Sejmie.

PLUSY: Jak Kukiz dostanie immunitet, to zacznie napierdalać ludzi w Sejmie.

KORWIN
Gdyby schizofrenia paranoidalna miała być jakąś partią, to byłaby KORWIN-em. Podobno partia ma wielu członków, ale w mediach pojawiają się tylko Janusz „Krul” Korwin i Przemek „2 piwka” Wipler. Złośliwi twierdzą, że to dlatego, że tylko ta dwójka ma skończone 18 lat. Co można więcej napisać: podatki, złodzieje, szachiści na ministrów, apartheid dla upośledzonych dzieci, nawet za Hitlera można było robić takie oscypki, jakie się chciało, a w ogóle to kobiety mają małe mózgi i zlikwidować paraolimpiadę.

DLA KOGO: Lubisz proste rozwiązania i szybkie decyzje. Myślisz, że to dlatego, że jesteś taki pragmatyczny i racjonalny, ale w rzeczywistości jesteś po prostu głupi i nie rozumiesz, że rzeczywistość jest trochę bardziej skomplikowana niż rozgrywka w warcaby na kurniku. Kiedy twoi koledzy z akademika wyrywają laski na imprezach, ty z wypiekami na twarzy czytasz biografię Adama Smitha. Kiedy twój współlokator zapina swoją dziewczynę, ty na tapczanie obok brandzlujesz się do wizji Polski bez VAT-u.

PLUSY, jeśli Korwin wygra wybory: Na pewno będzie ciekawie.

MINUSY: Wszyscy zginiemy.

Niezależnie jednak od poglądów – idźcie głosować. Wybory to wielkie święto demokracji. A istota demokracji polega na tym, żeby raz na jakiś czas wykonywać pozorne ruchy, dzięki którym wszyscy możemy podtrzymywać złudzenie, że mamy na cokolwiek wpływ. Słowem - wybierzcie mądrze, to i tak nie ma żadnego znaczenia."

czwartek, 22 października 2015

Z głębin sieci

W czeluściach Internetu różne rzeczy można wyłowić, a im dziwniejsze tym lepiej. Oto mój dzisiejszy połów (uwaga, potencjalnie drastyczne i nie dla wrażliwych):

wyhaftowana dłoń.

W skrócie: pani Eliza Bennett, artystka, wyhaftowała sobie ładne wzorki na swojej własnej dłoni. Wzorki miały za zadanie dodać dramatyzmu, tak, żeby dłoń wyglądała na zniszczoną ciężką pracą. Technika nie jest bez znaczenia - haft to wszak jedno z, rzec by można, specyficznie kobiecych zajęć, kojarzonych z delikatnością, subtelnością i wyszukanym pięknem. Tutaj zastosowano go do czegoś drastycznie innego, a wymowa całego przedsięwzięcia jest następująca: "kobiece zajęcia" wcale nie są łatwe, lekkie i przyjemne.

Cóż, od zawsze wiem, że kobiece zajęcia typu sprzątanie, pranie, prasowanie i gotowanie oraz obsługiwanie wszystkich dookoła nie są niczym więcej niż ciężką, niewdzięczną harówką i nie muszę sobie niczego nigdzie haftować żeby o tym pamiętać. Wystarczy mi wspomnienie wczorajszej kolacji Matju (chcę zapiekankę z serem, aaaa, na tej zapiekance jest ser, nie bedę tego jadł, chcę płatki, aaaaa, za dużo mleka, ale ja chciałem w różowej miseczce...) przepraszam, dygresja.

Ale przyznaję, praca tej pani bardzo mnie poruszyła i podoba mi się. Tak. Podoba mi się.

Czytałam komentarze na temat jej zdjęć i najbardziej rozbawiła mnie postawa "ona ma za dużo czasu, zrobiłaby coś pożytecznego, to nie jest Sztuka". Pomijam fakt, że definicja Sztuki to rzecz śliska. Wrażliwość niektórych pobudzi, dajmy na to, Caravaggio, innych - haft na dłoni albo ładowarka w pochwie, a jeszcze innych - jeleń na rykowisku. Odmalowany jak żywy. Jednak komentarz "ma za dużo czasu" (który powtarzal się dość często) powalił mnie kompletnie. Najlepiej wszyscy chodźmy kopać ziemniaki. Wszak wiadomo, że kopanie ziemniaków jest znacznie pożyteczniejszym zajęciem niż robienie sztuki, niezależnie od charakteru tejże.

Hehe, przypomniało mi się również jak w szkole podstawowej na zajęciach ZPT robiłyśmy po cichu (ku wielkiej uciesze) z koleżanką mniej więcej to samo, za pomocą zwykłych nici krawieckich. Nie wychodziło nam niestety tak ładnie, i, rzecz jasna, nie na taką skalę ;) Dzieci peerelu miewały dziwne pomysły i nie było wówczas nikogo, kto by je powstrzymał przed realizacją ;)
Tak czy inaczej dzięki temu szczenięcemu doświadczeniu nie doznałam traumy na widok pracy pani Elizy Bennett, bo wiem że to nie boli i nie jest tak straszne jak wygląda.
No i wychodzi na to, że od dziecka mam zadatki na artystkę -performerkę. Kto by pomyślał.

wtorek, 20 października 2015

Niemożliwość

Są marzenia niespełnialne. Niestety, takie trzymają sie nas najmocniej. Podobno rozstanie z takim marzeniem jest bolesne, jak żałoba po kimś bliskim. Dlatego często odmawiamy spojrzenia prawdzie w oczy i pocimy się jak ten nieszczęsny niedoszły jednorożec. Bo może stanie się cud.


Tyle, że cudów nie ma.

Ale jeszcze nie jestem gotowa pożegnać się z marzeniami, na przykład o powrocie do wąskiej talii. ;) Dzień dobry wszystkim, idę spożywać moje dietetyczne śniadanie, doprawiając je gorzkimi łzami tęsknoty za Nutellą.

czwartek, 15 października 2015

Pokój Furii

Napisałam długi i nużący post bez polotu. I skasowałam, bo dałoby się go podsumować w czterech słowach: "mam ochotę komuś przypierdolić". Nawet wiem komu, leciałabym według listy, ale cóż, to nielegalne.

Najwyraźniej nie jestem odosobniona w tym pragnieniu. Jest popyt - jest podaż! W Łodzi powstał bowiem pierwszy w Polsce Pokój Furii. Gdzie zwyczajny człowiek, zalewany adrenalinowym koktajlem ciężkiego wkurwu, odziany w kombinezon ochronny, gogle, rękawice i co tam jeszcze, może dokonać totalnej demolki. Kijem bejsbolowym, kijem do golfa, pięściami, czym kto chce.
Uważam, że pomysł jest rewelacyjny. Chętnie wykupiłabym karnet na codzienne wizyty co najmniej przez miesiąc. Zabrakłoby im kijów bejsbolowych.

Ale tymczasem mogę sobie tylko pomarzyć. Potrzeba niszczenia wibruje pod skórą; dzieci emitują donośne dźwięki, nie absorbując przy tym żadnych dźwięków z otoczenia, w szeczólności poleceń matki; mąż wychodzi o 7.00 i wraca o 21.00; pieniądze na koncie się skończyły a dopiero połowa miesiąca.

A w słuchawkach na repeat mi gra.

Wounded satellite.
Anomaly.
I'm calling your name up into the air.
Not one of the others could ever compare.
A thousand ships couldn't sail me back from distress.
Anomaly.


piątek, 9 października 2015

Skąd się biorą dzieci

Wracamy ze szkoły. Ania jest w nastroju dociekliwym.

Ania: Mamo, a psy to ssaki?
Ja:Tak
Ania: A jak sie rodzą ssaki?
Ja: Tak jak ludzie.
Ania: No ale jak, przecież nie mają szpitali i lekarzy???
Ja: Mają weterynarzy, ale po co im weterynarz do rodzenia?
Ania: No tak jak ludziom, żeby rozciął brzuch...
Ja: [ups] Yyyy, ale ludziom rozcina się brzuch tylko wtedy kiedy nie da rady inaczej...
Ania: Tobie nie rozcinali brzucha???
Ja: Nie.
Ania: To skąd wychodzą dzieci??
Ja: Rosną w macicy, takim jakby baloniku w brzuchu mamy, który sie rozciąga, a potem wychodzą specjalną dziurką do rodzenia dzieci.
Ania: A gdzie ta dziurka?
Zuza [z dziką satysfakcją, że może rzucić tym interesującym faktem]: W tyłku!
Ja: Yyyyy, no właściwie nie do końca, ale można tak powiedzieć...
Ania: To my wyszliśmy z tyłka??!!!
Ja: yyyy...
Ania [szok]: No okej, ale w takim razie jak sie rodzą kwiaty??! Ziemia jest jednym wielkim tyłkiem???!

Well, jak mawiają za oceanem, that escalated quickly.


niedziela, 4 października 2015

Boker Tov!

Czyli podobno po hebrajsku "Dobrego dnia". Dziś koleżanka W. (niech jej Pan Bóg wynagrodzi) zabrała mnie do Centrum Społeczności Żydowskiej na tamtejsze coniedzielne koszerne śniadanko.
W moim wieku hipsterka już nie przystoi, więc oparłam się pokusie fotografowania tego, co się pojawiało na stole, skupiłam się na dostojnym obżarstwie, a, zaprawde powiadam wam, było co łykać...
Na szczęście w necie słychać o śniadaniach w JCC i na tym BLOGU można obejrzeć serwowane tam smakowitości. Foccaccia była świeża i najpyszniejsza w świecie, to zielone paciajowate coś, co do tej pory nie wiem czym było, smakowało jak import prosto z raju, a marchewka z prażoną cebulką oraz sałatka z ziemniaków rzuciły mnie na kolana i zwiększyły mój obwód w miejscu, gdzie kiedyś mialam talię o jakieś 10 centymetrów. Całe szczęście, że wiedziałam czego się spodziewać i założyłam portki z gumą w pasie. Przezorny zawsze ubezpieczony.

Na TEJ STRONIE znalazłam przepis oraz zdjęcie dania, które na jakiś czas stanie się moim ulubionym przysmakiem :D

Pikantna sałatka z marchewki
wg przepisu Yotama Ottolenghiego i Sami Tamimiego z książki „Jerusalem: A Cookbook”

Składniki:
6 dużych marchewek, obranych
3 łyżki oliwy
1 duża cebula, drobno posiekana
2 łyżki harissy
1/2 łyżeczki startego kuminu
1/2 łyżeczki kminku, mielonego
1/2 łyżeczki cukru
3 łyżki octu
sól morska, do smaku
2 łyżki prażonej cebulki
2 łyżki posiekanej natki pietruszki

Marchewki włóż do szerokiego garnka, zalej wodą na tyle, by przykryła warzywa. Posól wodę i doprowadź do wrzenia. Gotuj na średnim przez ok. 20 minut, aż marchewki będą miękkie. Odcedź, ostudź, pokrój w 3 mm plasterki. Gdy marchewki się gotują, na połowie oliwy usmaż cebulkę, aż będzie złotobrązowa. Resztę oliwy wymieszaj z przyprawami. Polej sosem marchewkę, wymieszaj. Podawaj posypane pietruszką i cebulką.


sobota, 3 października 2015

"Ziarno prawdy"

Wreszcie sie zebrałam w sobie i obejrzałam. Książki były świetne, nasi rodzimi autorzy w niczym nie ustępują zagranicznym :D Obawiałam się natomiast filmu, bo wiadomo, czyta człowiek i wyobraża sobie a potem mu reżyser pokazuje wała.
Ha! Nie tym razem. Obsada zacna, Więckiewicz jako Szacki mnie przekonał - mniej więcej tak sobie go wyobrażałam, jako aroganckiego kutafona. Dialogi niezłe, miejscami na tyle zabawne, że porykiwałam ze śmiechu, a miejscami wręcz przeciwnie. Ale to w sumie kwestia upodobań.

Ta scena szczególnie mi przypadła do gustu. I cała, następująca potem wypowiedź o "zbrodni w żółci". Bardzo ładnie pomyślane.



Podsumowując, czas dobrze stracony.

Konwersacje

Ania: Mamoooooo! Mateusz tak długo grał na komputerze, że zużył cały interneeeet!

Podaję na obiad nuggetsy z kurczaka.
Mąż: To jak, lepsze są nuggetsy mamy czy te z Makdonalda?
Dzieci: Mamy!
Ja: [promienny uśmiech]
Mąż: Smaczniejsze, prawda? Świeże i z prawdziwego kurczaka...
Dzieci: Nieeeee. Bo mama daje więcej niż w Makdonaldzie.
Właśnie dlatego nie przykładam się specjalnie do gotowania. I tak nikt tego nie doceni. Byle było dużo.

Dziewczynki śpiewają:
My Little Pony jedzą opony
A na dodatek chodzą bez gatek
a kiedy lecą
dupy im świecą...
Ja: [załamuję się, idę pod blok, zakopuję się w ziemi i udaję że jestem krzakiem]

Ja: Ania, wyrzuć śmieci.
Ania: [frustracja i wyrzut] Właśnie teraz?! Kiedy jest mój najulubieńszy moment w moim najulubieńszym filmie?! [ogląda jakiś badziew, którego chyba nigdy przedtem nie widziała]
Ja: Ok, możesz trochę później.
Worek ze śmieciami w międzyczasie zaczął przeciekać i zrobił cuchnącą plamę w przedpokoju.
Ania [jakiś czas później]: No dobrze, to już mogę iść, są napisy końcowe. A co zo to dostanę? Prawda, że jestem najlepszym dzieckiem? Zuzia nie była taka dobra jak ja? Dasz mi czekoladkę?
Ja: [poważnie rozważam możliwość samotnej ucieczki do norweskiej Arktyki z biletem w jedną stronę]




piątek, 2 października 2015

Północne opowieści

Skończyłam czytać kryminalną sagę Camilli Lackberg i nie wiem co teraz począć ze swoim życiem ;)
Nie były to dzieła wybitne, bynajmniej, raczej mierne, o czym niechaj świadczy fakt, że już w połowie każdej z książek wiedziałam kto zabił i czemu. A zazwyczaj jestem cienka w te klocki i łatwo mnie wykołować.
Tym niemniej rozrywka była solidna, wzmocniona dużą dawką skandynawskości, co uwielbiam. Mam nadzieję, że pani Lackberg wyprodukuje więcej, bo świetnie mi się przy jej powieściach uciekało od brutalnej rzeczywistości i, muszę przyznać, niektóre pomysły były nader oryginalne.
Chyba pójdę dalej w klimaty północne i skończę trylogię Anne B. Ragde, kurzącą się gdzieś w stercie "do przeczytania". To już zacna literatura, której nic nie mogę zarzucić. Potem pewnie będzie powrót do zbrodni - Mankell (wszak to klasyk) no i wypadałoby wreszcie skosztować Jo Nesbo. Dzięki niech będą Najwyższemu za skandynawskie kryminały.


środa, 30 września 2015

Kary

Podobno niektórzy wychowują dzieci bez kar. Ja tak nie umiem, choć bardzo bym chciała. A czemu bym chciała? A temu, że kary często bywają bardziej dokuczliwe dla karzących niż dla karanych.
Ot weźmy Matju. Codziennie kiedy wchodzę po południu do przedszkola, cierpnie mi skóra, bo wiem, że nieuchronnie mnie dopadnie jakas pani wychowawczyni i rzuci mi w twarz informację, której wcale nie mam ochoty poznawać.
"Mateusz rozbił .... wargę samochodzikiem". "Mateusz uderzył ....". "Mateusz napluł na .....". A dziś usłyszałam: "Mateusz groził, że spali przedszkole"... 
Stłumiłam rechot, zadowolona, że choć ten jeden raz nie zrobił niczego gorszego ;) Tym niemniej pani wychowawczyni sie przejęła matjową deklaracją (pogróżki czterolatka to sprawa jak widać niezwykle poważna) i poprosiła o rodzicielską interwencję. Cóż było robić?
Młody lubi wracać z przedszkola na hulajnodze. On pomyka, ja biegnę obok i uważam, żeby się nie przewrócił, nie wjechał w ludzi na chodniku, nie skręcił na jezdnię pod samochód... Umowę mamy taką, że hulajnoga jest w użyciu tylko wtedy kiedy Młody zachowywał się przyzwoicie w przedszkolu. Spieszę wyjaśnić, że on doskonale wie co to znaczy "zachowywać się przyzwoicie". Tylko rzadko stosuje tę wiedzę w praktyce.
Skoro dziś wyraźnie mi zameldowano, że w przedszkolu było niedobrze, nie mogłam pozwolić na jazdę hulajnogą. Tak się umawialiśmy. Kara. Ale dla kogo?
Ano chyba dla mnie, bo całą drogę do domu musiałam a) tę cholerną hulajnogę nieść; b) słuchać wycia Młodego że on chce na hulajnogę; c) ciągnąć Młodego bo stawiał bierny opór, ponieważ chciał na hulajnogę.
Kiedy doszliśmy do domu było już w porządku, to znaczy frustracja mu minęła i miał wszystko w... głębokim poważaniu. Nie wiem, czy moje konsekwentne działanie przyniesie jakikolwiek pozytywny skutek. Wiem natomiast, że potrzebuję szklanki wina, żeby dojść do siebie po tym przeżyciu ;)
Identycznie jest w przypadku, na przykład, zakazu ogladania bajek albo grania na tablecie. Albo jedzenia słodyczy. Karany bez krępacji wystawia karzącego na działanie swoich negatywnych emocji, że się tak wyrażę. Mówiąc prościej - wyje jak syrena przeciwmgielna i odbiera radość życia.

Kiedy dzieci podrosną, zaczynają kombinować, jak by tu wyślizgać rodziców.
Ot, weźmy Zuzę. Dała się w kąpieli sprowokować pyskatej siostrze i przyłożyła jej z liścia. Nie za mocno, bez obaw. Obu księżniczkom nakazałam jedzenie kolacji w ciszy, w kuchni, z dala od telewizji. Ania posłuchała. Zuzę natomiast zastałam stojącą w progu kuchni i przeżuwającą tosta. Z wzrokiem utkwionym w szafę w przedpokoju. Jestem permanentnie zmęczona, więc chwilkę mi zajęło przetworzenie danych: szafa w przedpokoju ma dwa duże lustra, w których odbija się telewizor z dużego pokoju. Dziecko ogladało sobie bajki odbite w szafie. Nie przekraczając progu kuchni a tym samym mojego zakazu.
Parsknęłam śmiechem i wyraziłam uznanie dla jej pomysłowości, po czym zamknęłam drzwi do dużego pokoju.
Jak żyć, ja pytam? No jak tu, kurde, żyć?

czwartek, 17 września 2015

Odcienie mroku

Ania właśnie zupełnie poważnie zapytała mnie czy serdelki to owoce i czy rosną na drzewach.

Kiedy kazałam jej przeczytać wiersz Danuty Wawiłow "Daktyle" i potem odpytywałam ją z treści, na pytanie "Jakie zwierzęta występują w wierszu?" odrzekła:
- Daktyle, krokodyle, motyle...
Informacja że daktyle to nie zwierzęta wywołała lekki szok i niedowierzanie.
Groza oraz mrok.

Lecz w porównaniu z tym na co naraził mnie Matju w poczekalni u dermatologa, wszelkie intelektualne niedociągnięcia pozostalych dzieci zdecydowanie bledną.
Na wizytę czekaliśmy kilka tygodni. Uprzedzono nas, że należy się stawić pół godziny przed czasem. Nie wiem po co, bo pacjenci sa umawiani na co 10 minut i zawsze, ale to zawsze generuje się co najmniej godzinne opóźnienie...
Matju i ja weszliśmy do poradni dokładnie o 10.00. Odstaliśmy swoje do okienka w recepcji, gdzie pani, na oko i ucho pamiętająca zapewne uroki Peerelu wpisała nas w tabelkę i skierowała do gabinetu.
Pod gabinetem stał tłum, który licznymi usty poinformował mnie ochoczo o zasadach kolejkowania oraz o półgodzinnym opóźnieniu. Wkrótce opóźnienie urosło do godziny i dziesięciu minut.
Po półgodzinnym oczekiwaniu w poradni Matju dostał absolutnej, nieopanowanej korby. Piszczał, skakał, machał rękami, kładł się i nie reagował na próby zajęcia go czymś konkretnym. Bałam się dać mu telefon z grą, bo w takim stanie potrafi na przykład rzucić tym co ma w ręku. Gdyby rzucił moim telefonem, prawdopodobnie nie dożyłby wizyty u lekarza.
Czekanie się przeciągało. Matjowa głupawka rosła. Wprost proporcjonalnie do głupawki rosła moja desperacja. Może herbatniczek, może spacerek, a może pogramy w łapki synku, bożedrogi kurwamać ratunku wypuśćcie mnie stąd nie zasłużyłam na to.
Apogeum nastąpiło po godzinie, kiedy Matju zaczął mnie szarpać, szczypać i z błyskiem w oku wykrzykiwać na głos: "dupa! cycki! dupa! cycki!" uważnie obserwując moją reakcję. Łapałam go za ręce, żeby udaremnic napaść i w końcu trafił mnie potężny szlag. Odciągnęłam go w odludniejsze miejsce i posadziłam na ławce.
Rechotał. Aż go trzęsło ze śmiechu.
Wyjaśniłam dobitnie że nie życzę sobie takiego zachowania.
Rechotał.
Czekałam aż się uspokoi.
Nie uspokoił się. Powtórzył występ wraz z produkcją wokalną.
Spróbowałam odwracania uwagi.
Rechot.
Tłumaczenia.
Rechot.
Zapowiedziałam karę.
Rechot.
Zaczęłam widzieć na czerwono i żałować, że nie zostałam zakonnicą w klasztorze klauzurowym ze ślubami milczenia. I gwałtownie zatęskniłam za czasem, kiedy solidne potrząśnięcie niesfornym bachorem było społecznie akceptowalne.
Podniosłam głos, nie bacząc na to co ludzie sobie pomyślą, mam to gdzieś, a poza tym po takim popisie nic gorszego pomyśleć już chyba nie mogą.
Dopiero kiedy pozwoliłam sobie okazać złość, coś dotarło. Nie powiem że Młody się uspokoił, bo spokojem tego nazwać nie można, ale zachowywał umiar w niecenzuralnych wypowiedziach tudzież próbach fizycznego sponiewierania matki.


Jakoś przetrwałam resztę dnia, choć nie było łatwo.
A na deser, wieczorem, Matju pomazał kredkami ścianę w dużym pokoju, jedynym pomieszczeniu w całym mieszkaniu które do tej pory pozostawało nietknięte dziecięcym wandalizmem.

Jak twierdzi Pismo "kobiety są zbawione przez rodzenie dzieci". Pewnie że tak. Odpracowują czyściec już na ziemi.
Dzisiejszy dzień uznaję oficjalnie za zakończony. Cheers!