Ładne słówko, "si". To staropolski zaimek wskazujący, oznaczający "ten". "Do siego roku" działa na zasadzie "do jutra" - czyli "do zobaczenia wkrótce" :) Piękna jest mowa nasza ojczysta, czyż nie? :)
Tym filologicznym akcentem kończę kolejny niełatwy rok. Wszyscy naokoło czynią postanowienia. Ja mam - realistycznie - tylko jedno: wyrzucić z mojego słownika słowo "powinnam". Bo pozbawia energii, nastraja negatywnie, ciąży jak stukilowa kula u nogi. Obniża samoocenę, a moja samoocena bywa już tak niska, że jak ją coś jeszcze obstruga to będzie ujemna. Trzeba się ratować.
Sylwestra spędzę w piżamie, pod kocykiem, obserwując fajerwerki przez okno. I dobrze mi z tym. Przewiduję relaks i spokój. Kiedy już dzieci padną spać, oczywiście. Na razie mam w domu coś, co przypomina zoo, w którym nakarmiono zwierzaki LSD a następnie pootwierano klatki.
Wszystkiego dobrego w nowym roku :)
I jeszcze jedne życzenia, IMO trafne i przemyślane ;)
środa, 31 grudnia 2014
9 lat temu...
O tej porze wygladałam, khem khem, tak...
Dwie godzinki później wyglądałam jeszcze całkiem żwawo... Kroplówka dopiero zaczynała działać ;)
A potem... o 16.05...
... nadeszła Zuzia, głośno oznajmiając swoje niezadowolenie z zaistaniałej sytuacji ;)
Wszystkiego najlepszego, Córciu! :D Nie masz lekko, ale radzisz sobie doskonale :)
wtorek, 30 grudnia 2014
Archive - "Axiom"
Kilka scen zapada w pamięć. Muzyka zapada z całą pewnością. Nie powinnam oglądać takich rzeczy, bo moja odporność emocjonalna jest obecnie równa zeru, ale nie umiem się powstrzymać. Chyba potrzebuję współodczuwania na jakimś poziomie, a to jedyna dostępna mi opcja.
poniedziałek, 29 grudnia 2014
Dobranoc
Cudne. Przywodzi mi na myśl TĘ książkę. Czarnoszarość, bezruch, smutek. Hymn do żalu i straty. I nieuchronności. This place is crazy, God, it's so cold.
It's so cold.
It's so cold.
Żyrafa
Bardzo pozytywny filmik o tym, że bycie żyrafą nie jest takie złe. Żeby tylko ludzie się tak nie gapili...
niedziela, 28 grudnia 2014
Łyżwy
Nadszedł czas by zapoznać dzieci z lodowiskiem. Wczoraj Mąż kupił im łyżwy, dziś pojechaliśmy je wypróbować.
Powiem tak: przygotowanie się do wyjścia zajęło nam ponad godzinę. Wszyscy z wyjątkiem mnie ubierali się w opcji "idę piechotą na biegun północny". Nie pojmuję po co, bo IMO na lodzie trzeba mieć swobodę ruchów, zwłaszcza jak się człowiek uczy, ale co ja tam wiem, i tak nikt mnie nie traktuje poważnie. Zamknęłam się więc i uzbroiłam w cierpliwość.
Dojechaliśmy na miejsce, doczłapaliśmy się z parkingu na ślizgawkę, zapłacilismy za wstęp... i kolejne pół godziny spędzone na zakładaniu dziewczynkom i Mężowi łyżew. Dziewczynki same jeszcze się nie obsłużą, Mąż owszem, ale on ma hokejówki, których sznurowanie zajmuje całą wieczność. A jest to, dodajmy, człowiek miłujący precyzję. Sznurował więc, a panienki stały i obserwowały śmigających łyżwiarzy.
Ja nie mam łyżew, na wypożyczonych nie lubię jeździć, więc podjęłam się opieki nad Matju (troje dzieci wywalających się na lodzie to by było za dużo do ogarnięcia dla Męża, który, nawiasem mówiąc, założył łyżwy po raz pierwszy od 12 lat) oraz sporządzania dokumentacji fotograficzno-filmowej.
Na pierwszy ogień poszła Zu. Nie bała się, nie wrzeszczała i chwała jej za to.
Na lodzie, jak zwykle, było między innymi kilku panów lekko siwych, mocno wyluzowanych i nadprzeciętnie zwinnych, którzy jeździli jakby fruwali. Ania, przyklejona do barierki, przyjrzała się im dokładnie i stwierdziła: "eee, mamo, patrz jakie to łatwe. Już wszystko wiem, umiem to robić lepiej od Zuzy."
Przezornie stłumiłam śmiech.
Ania wytelepała się na lód i natychmiast rozjechała się na wszystkie strony jak przydeptana rozgwiazda. Wydawała się mocno zdziwiona takim obrotem sprawy. No przecież to takie łatwe miało być :D
Z pomocą taty jakoś posuwała się do przodu ;) Na szczęście humor jej nie opuszczał :)
Dziewczynki pełzały sobie spokojnie na uciekających nogach, przyczepione do barierki. Mąż kursował między nimi. Ja ogarniałam zniesmaczonego Matju, który chciał koniecznie tak jak dziewczynki i nie przyjmował odmowy do wiadomości.
Kiedy któraś z nich była w pobliżu, Matju pokrzykiwał: "Ziuzia, Ania, musicie puścić! Paćcie jak wsiści jeźdżiom tylko wy nie jeździcie! Tam, na środku!". Najwyraźniej jemu też się zdawało, że to takie łatwe ;)
Pobyt na lodowisku zakończył się spektakularnym klapnięciem, wykonanym przez Zu do spółki z Tatą. Pozbierali się i już można było jechać do domu :)
Konkluzje są takie - 1) Potrzebuję łyżew. 2) Troje na raz to za dużo, należy ustalić grafik kto i kiedy bedzie łyżwowany na zmianę. 3) Trzeba przyjeżdżać rano, zanim zrobi się tłum.
Powiem tak: przygotowanie się do wyjścia zajęło nam ponad godzinę. Wszyscy z wyjątkiem mnie ubierali się w opcji "idę piechotą na biegun północny". Nie pojmuję po co, bo IMO na lodzie trzeba mieć swobodę ruchów, zwłaszcza jak się człowiek uczy, ale co ja tam wiem, i tak nikt mnie nie traktuje poważnie. Zamknęłam się więc i uzbroiłam w cierpliwość.
Dojechaliśmy na miejsce, doczłapaliśmy się z parkingu na ślizgawkę, zapłacilismy za wstęp... i kolejne pół godziny spędzone na zakładaniu dziewczynkom i Mężowi łyżew. Dziewczynki same jeszcze się nie obsłużą, Mąż owszem, ale on ma hokejówki, których sznurowanie zajmuje całą wieczność. A jest to, dodajmy, człowiek miłujący precyzję. Sznurował więc, a panienki stały i obserwowały śmigających łyżwiarzy.
Ja nie mam łyżew, na wypożyczonych nie lubię jeździć, więc podjęłam się opieki nad Matju (troje dzieci wywalających się na lodzie to by było za dużo do ogarnięcia dla Męża, który, nawiasem mówiąc, założył łyżwy po raz pierwszy od 12 lat) oraz sporządzania dokumentacji fotograficzno-filmowej.
Na pierwszy ogień poszła Zu. Nie bała się, nie wrzeszczała i chwała jej za to.
Na lodzie, jak zwykle, było między innymi kilku panów lekko siwych, mocno wyluzowanych i nadprzeciętnie zwinnych, którzy jeździli jakby fruwali. Ania, przyklejona do barierki, przyjrzała się im dokładnie i stwierdziła: "eee, mamo, patrz jakie to łatwe. Już wszystko wiem, umiem to robić lepiej od Zuzy."
Przezornie stłumiłam śmiech.
Ania wytelepała się na lód i natychmiast rozjechała się na wszystkie strony jak przydeptana rozgwiazda. Wydawała się mocno zdziwiona takim obrotem sprawy. No przecież to takie łatwe miało być :D
Z pomocą taty jakoś posuwała się do przodu ;) Na szczęście humor jej nie opuszczał :)
Dziewczynki pełzały sobie spokojnie na uciekających nogach, przyczepione do barierki. Mąż kursował między nimi. Ja ogarniałam zniesmaczonego Matju, który chciał koniecznie tak jak dziewczynki i nie przyjmował odmowy do wiadomości.
Kiedy któraś z nich była w pobliżu, Matju pokrzykiwał: "Ziuzia, Ania, musicie puścić! Paćcie jak wsiści jeźdżiom tylko wy nie jeździcie! Tam, na środku!". Najwyraźniej jemu też się zdawało, że to takie łatwe ;)
Pobyt na lodowisku zakończył się spektakularnym klapnięciem, wykonanym przez Zu do spółki z Tatą. Pozbierali się i już można było jechać do domu :)
Konkluzje są takie - 1) Potrzebuję łyżew. 2) Troje na raz to za dużo, należy ustalić grafik kto i kiedy bedzie łyżwowany na zmianę. 3) Trzeba przyjeżdżać rano, zanim zrobi się tłum.
sobota, 27 grudnia 2014
I po świętach
Można lizać rany duszy, planować dietę (nic nie jadłam, skąd ta opona na brzuchu?!) a przede wszystkim rozkoszować się faktem, że wszystko wróciło do normy. Do przeżycia został tylko Sylwester. Nie ogladam telewizji, więc 7/8 okołosylwestrowego szału kompletnie mnie omija, i bardzo dobrze.
W tym okresie miewam trudne do powstrzymania ataki mizantropii.
Na szczęscie są książki. W necie zaczęły fruwać literackie podsumowania roku 2014, w związku z czym lista książek do przeczytania wydłuża mi się w niekontrolowanym tempie. I jest to jedyna pozytywna konstatacja, która przychodzi mi do głowy.
W tym okresie miewam trudne do powstrzymania ataki mizantropii.
Na szczęscie są książki. W necie zaczęły fruwać literackie podsumowania roku 2014, w związku z czym lista książek do przeczytania wydłuża mi się w niekontrolowanym tempie. I jest to jedyna pozytywna konstatacja, która przychodzi mi do głowy.
piątek, 26 grudnia 2014
Dawka
Nie wiem ile jedna osoba może znieść wrogości, pretensji, biernej agresji i przypierdalania się, zanim się załamie. Pewnie trochę może, jeśli ma silną motywację. Kiedy takowej brak, erozja osobowości postępuje dość żwawo. Święta przyspieszają ten proces co najmniej dwukrotnie.
czwartek, 25 grudnia 2014
Półmetek
Dzieci jeszcze nie znudziły się prezentami. Ania dostała DVD z "Frozen" (to jej ukochany film) i dzieci obejrzały go dziś dwukrotnie. Domagały się trzeciego razu, ale Tata zaprotestował.
Uczę się pilnie na egzamin, starając się ignorować łomot do drzwi i wrzaski w korytarzu. Spokój. Tylko spokój może mnie uratować.
ZEN-on.
Uczę się pilnie na egzamin, starając się ignorować łomot do drzwi i wrzaski w korytarzu. Spokój. Tylko spokój może mnie uratować.
ZEN-on.
Bydlęta klękają
Msza dla dzieci. Kazanie.
Xsiondz: Wokoło żłóbka było dużo zwierząt, które dawały Panu Jezuskowi ciepło. Jakie to były zwierzęta?
Zu [ochoczo do mikrofonu na cały kościół]: Trzej królowie!
Xsiondz: Oprócz osiołka, jakie zwierzę było jeszcze obok Pana Jezuska? Jak w tej kolędzie ".... i osiołek".
Jakieś Dziecko [na szczęście nie moje]: BYDLĘ!
Xsiondz: Wokoło żłóbka było dużo zwierząt, które dawały Panu Jezuskowi ciepło. Jakie to były zwierzęta?
Zu [ochoczo do mikrofonu na cały kościół]: Trzej królowie!
Xsiondz: Oprócz osiołka, jakie zwierzę było jeszcze obok Pana Jezuska? Jak w tej kolędzie ".... i osiołek".
Jakieś Dziecko [na szczęście nie moje]: BYDLĘ!
środa, 24 grudnia 2014
...
Zuza obcięła Mateuszowi włosy.
Tak samo kilka lat temu upiekszyła Anię. Myślałam, że coś do niej dotarło, bo ewidentnie wtedy nie byliśmy zachwyceni. Ale widać nie. Sznurek między uszami najwyraźniej nie przetwarza infomacji innych niż nazwy batonów i postaci z bajek.
Jestem po prostu wściekła, to już nawet nie złość, to furia, więc na tym poprzestanę, żeby się nie nakręcać.
Jestem jeszcze bardziej wściekła, bo przede mną dwa tygodnie siedzenia z nimi w domu, wszak hojna pani minister darowała dziecinkom dwa tygodnie wolnego, za co życzę jej żeby oblazły ją wszy i karaluchy wielkości żab. Dwa pierdolone tygodnie. To chore. To głupie. Boję się pomyśleć co się będzie tutaj działo. Praca się sama nie zrobi, a w styczniu dodatkowo mam jeszcze egzaminy.
Mam ochotę strzelać.
wtorek, 23 grudnia 2014
(Fail)start
Dziewczynki ubierają choinkę (jaka to ulga móc wreszcie scedować ten przykry obowiązek na dzieci!) a Mąż udał się do Castoramy. Na poszukiwanie części do spłuczki. Którą to część zepsułam ja, albowiem zachciało mi się mieć kostkę toaletową wrzucaną do spłuczki, ale jakoś umknął mi fakt, że nie każdą spłuczkę otwiera się tak samo więc coś w środku pękło na skutek mych delikatnych działań... Mąż miłosiernie i w duchu przedświątecznego wybaczenia nie urwał mi głowy, za co niech mu Bozia wynagrodzi.
Prezenty w większości spakowane. Jeszcze tylko trzeba poodkurzać. Nie wiem po co i nie chce mi się, ale Mąż nalega a po akcji ze spłuczką myślę, że dyplomatycznie będzie uczynić zadość jego życzeniom.
uważam za otwarty.
[edit] Choinka ubrana do połowy a dziewczynki już się biją i "mamooo, weź ty to zróoooob", "mamooo, niech Ania ubieeraaa", "mamooo ale mnie się nie chceee, niech Zuzia to robiiii" ;) Moja krew ;) Moje małe, kochane Grinche :P
Prezenty w większości spakowane. Jeszcze tylko trzeba poodkurzać. Nie wiem po co i nie chce mi się, ale Mąż nalega a po akcji ze spłuczką myślę, że dyplomatycznie będzie uczynić zadość jego życzeniom.
Sezon na:
uważam za otwarty.
[edit] Choinka ubrana do połowy a dziewczynki już się biją i "mamooo, weź ty to zróoooob", "mamooo, niech Ania ubieeraaa", "mamooo ale mnie się nie chceee, niech Zuzia to robiiii" ;) Moja krew ;) Moje małe, kochane Grinche :P
I jeszcze bliżej...
Obejrzałam na jutubie filmik o walce o karpia w Lidlu i zwątpiłam w ludzkość. Czy wszyscy oszaleli? Czy we wszystkich krajach święta wygladają podobnie? Wojna na kły i pazury w supermarketach, kilkudziesięcioosobowe kolejki do każdej kasy, każdy kolejkowicz z wózkiem wypchanym paszą w ilości, która spokojnie wystarczyłaby na przetrwanie apokalipsy zombie? Nerwy, poszczekiwanie i przepychanki. Potem w domu jeżdżenie na szmacie i powarkiwanie na rodzinę, bo przecież "na święta musi być czysto" (serio, musi? a czemu? ten przymus by mnie śmieszył, gdyby nie był taki straszny.). Stanie przy garach do późnej nocy. A potem dwa dni wpierdalania przed telewizorem, bo przecież to całe żarcie trzeba zlikwidować. Więc wpychać, wpychać, łykać leki na zgagę i niestrawność i wpychać do oporu. Bo święta. Rodzina zgromadzona wokół stołu, po przedświątecznym obłędzie nagle pozbawiona celu i skazana na odpoczynek. Mało kto wie, co ze sobą zrobić w takiej sytuacji. Na szczęście jest wódka. Polejże Jezuniu moja perełkoooo....
A potem "gdzie idziecie na Sylwestra"?
Aaaaarghhh. Śmierć, zniszczenie, anihilacja. Jestem inkarnacją Grincha.
A potem "gdzie idziecie na Sylwestra"?
Aaaaarghhh. Śmierć, zniszczenie, anihilacja. Jestem inkarnacją Grincha.
poniedziałek, 22 grudnia 2014
piątek, 19 grudnia 2014
A jednak...
Sytuacja jest rozwojowa. MNIE zaczyna boleć żołądek. Jutro i pojutrze mam zjazd na uczelni. Chyba jednak może być gorzej ;) Proszę o ciepłe myśli, pozytywne wibracje, modły i wszelkie moralne wsparcie :)
Nie chwal dnia
Życie zawsze znajdzie sposób, by nas wytrącić z marazmu.
Myślałam, że najgorsze mam za sobą.
Matju poczuł się lepiej na wszystkich końcówkach. Dostał wprawdzie gorączki, co mnie zaniepokoiło, ale i tak było nieźle.
Zabrałam go i poszłam po dziewczynki do szkoły. Na wstepie Zu zgłosiła, że boli ją brzuch... Tak - myślę sobie - pomór będzie, niechybnie zaraziła się od Matju. No nic, wracamy do domu. Zu blada i ledwie żywa, nalegała, żeby pojechać autobusem. Szczęśliwie nie trzeba było czekać, autobus podjechał od razu, dotarłyśmy do domu, Zu ledwie powłóczyła nogami.
Wyciągam z kieszeni klucze, chcę otwierać drzwi i słyszę za sobą: Mamo, ja chyba będę... BUEEEEEEE!!!
Paw poleciał na pół klatki schodowej, siejąc wokoło kawałkami makaronu z obiadowego rosołu.
No cóż - myślę sobie - będzie troche sprzątania. Dobrze, że nie w domu.
Otwieram drzwi, wchodzę, Zu leci za mną.
Mamo, ja... BUEEEEEEEEEEE!!!
Paw tym razem trafił w wycieraczkę i rozbryznął się na progu.
Tak - myślę sobie - może to już...
BUEEEEEEEE!!!!!!
Paw zalał 3/4 korytarza, moje buty, Zuzy buty i kawałek plecaka, który akurat byl w pobliżu.
Kurwa - myślę sobie - oby to...
BUEEEEEEEEE!!!!!
Kolejna warstwa pawia trafiła w to samo miejsce, pokrywając dokładnie wszelkie luki w pierwszej warstwie. Rozpoznałam kawałki pietruszki.
MAMO WODY TERAZ MAMO MAMOOOO WODYYYYY!!!
Podałam jej wodę z kuchni, ślizgając się niebezpiecznie na tym co zalegało na podłodze.
Po czym zaczęłam się histerycznie śmiać. Ale my tu śmichy chichy a trzeba Matju wyjąć z wózka, wnieść do domu przez tę rosołową Amazonkę, rozpakować i nie uświnić.
Udało się,
Anka stała na klatce schodowej, zaśmiewając się w głos. Mamo, ale ja tez muszę wejść!
Daj dużego kroka nad rzygiem na wycieraczce - mówię.
Anka dała dużego kroka. Tak dużego, że rozjechały się jej nogi i plasnęła prosto w największą kałużę.
To już koniec, kurwa... - myślę sobie, nie przestając się śmiać. - Stoję nad morzem rzygów z kawałkami makaronu, w których siedzi wyjąca Anka, za mną wyje Matju, że on chce iść do pokoju do bajek i usiłuje wleźć w to rzygowe morze skarpetkami. I ja to muszę wszystko ogarnąć. Dobijcie mnie. Apoteoza, kurwa, macierzyństwa ;)
Ogarnęłam jak mogłam, reszta została dla Męża. Chyba potrzebujemy nowej wycieraczki. Cały dom śmierdzi jak melina.
Nadal myślę, że najgorsze mam za sobą ;)
czwartek, 18 grudnia 2014
"Mamo, jestem biedaczem..."
We wtorkowy wieczór Matju znowu zapadł na stan zapalny męskiej końcówki, tak jak kilka miesięcy temu. W środę nie było mu lepiej, tylko gorzej, w szczegóły wolę nie wchodzić bo skóra mi cierpnie na samą myśl. Było na tyle źle, że postanowiliśmy zabrać go na ostry dyżur.
Wiazało się to z koniecznością olania szkolnej Wigilii u Najstarszej. Na tę wieść Najstarsza wpadła w amok, bo miała być aniołem w jasełkach i myśl o tym, że nie bedzie na widowni mamy ani taty, doprowadziła ją do histerii. Cóż było robić... Mąż zabrał cierpiącego Najmłodszego do samochodu i pojechał do szpitala a ja poszłam oklaskiwać występy.
Siedziałam tam jak nieżywa, wpatrując się w komórkę i oczekując wieści. Wieści nadeszły, w postaci SMSa, informującego mnie, że Najmłodszy w drodze powrotnej ze szpitala zarzygał samochód. Dwukrotnie.
Miałam nadzieję, że to tylko choroba lokomocyjna...
Uciekłam co prędzej ze szkolnego spędu, ciągnąc za sobą skrzywione i wściekłe dziewczynki (oderwano je brutalnie od paśnika ze słodyczami). Życzliwa mama Zuzinej koleżanki zapakowała im co nieco na wynos i jakoś dały się wyprowadzić, ale, szczerze mówiąc, mialam ochotę pourywać im głowy i zatknąć na szkolnym ogrodzeniu.
Galopem wróciłam do domu. Zeszłam do garażu, zaraz podjechał Mąż. Wyciągnęlam z fotelika niemrawego Najmłodszego, zarzyganego od stóp do głów, cały czas mając nadzieję, że to tylko choroba lokomocyjna...
Oczyściłam, wsadziłam do wanny, umyłam, opatrzyłam chorą część ciała (co nie jest proste, uwierzcie mi, to podobno strasznie boli a dzieci są zdeterminowane by uniknąć bólu za wszelką cenę). Posadziłam na kanapie.
I się zaczęło.
Paw za pawiem.
Na stole bateria leków, łącznie z antybiotykiem na zapalenie, których nie ma jak podać, bo cokolwiek wleję mu do paszczy, zaraz zwróci. Bezsilność.
Gorączka. Dziecko leje się przez ręce.
Kiedy na chwilę przestał pawiować, wcisnęłam mu porcję nurofenu i modliłam się, żeby lek został tam, gdzie powinien.
Pić Młody nie chciał. Więc kiedy przysypiał, poiłam go strzykawką, kropelka po kropelce.
Nie spałam za wiele tej nocy.
Nad ranem do pawia doszła jeszcze biegunka. Utrzymanie czystego tyłka u dziecka z wirusową sraczką i ropnym zapaleniem napletka jest równie ważne co niezwykle trudne do przeprowadzenia...
Teraz sytuacja wydaje się z grubsza opanowana. Młody pije po trochu, a większość tego co pije, zostaje mu w środku. Właśnie usnął. Ja też powinnam, ale jestem w trybie "fight or flight" i adrenalina nie daje mi zmrużyć oka.
Myślę, że w ciągu ostatnich 24 godzin postarzałam się o jakieś 10 lat. Na pewno jestem bardziej siwa. Nerwy to straszna rzecz.
Wiazało się to z koniecznością olania szkolnej Wigilii u Najstarszej. Na tę wieść Najstarsza wpadła w amok, bo miała być aniołem w jasełkach i myśl o tym, że nie bedzie na widowni mamy ani taty, doprowadziła ją do histerii. Cóż było robić... Mąż zabrał cierpiącego Najmłodszego do samochodu i pojechał do szpitala a ja poszłam oklaskiwać występy.
Siedziałam tam jak nieżywa, wpatrując się w komórkę i oczekując wieści. Wieści nadeszły, w postaci SMSa, informującego mnie, że Najmłodszy w drodze powrotnej ze szpitala zarzygał samochód. Dwukrotnie.
Miałam nadzieję, że to tylko choroba lokomocyjna...
Uciekłam co prędzej ze szkolnego spędu, ciągnąc za sobą skrzywione i wściekłe dziewczynki (oderwano je brutalnie od paśnika ze słodyczami). Życzliwa mama Zuzinej koleżanki zapakowała im co nieco na wynos i jakoś dały się wyprowadzić, ale, szczerze mówiąc, mialam ochotę pourywać im głowy i zatknąć na szkolnym ogrodzeniu.
Galopem wróciłam do domu. Zeszłam do garażu, zaraz podjechał Mąż. Wyciągnęlam z fotelika niemrawego Najmłodszego, zarzyganego od stóp do głów, cały czas mając nadzieję, że to tylko choroba lokomocyjna...
Oczyściłam, wsadziłam do wanny, umyłam, opatrzyłam chorą część ciała (co nie jest proste, uwierzcie mi, to podobno strasznie boli a dzieci są zdeterminowane by uniknąć bólu za wszelką cenę). Posadziłam na kanapie.
I się zaczęło.
Paw za pawiem.
Na stole bateria leków, łącznie z antybiotykiem na zapalenie, których nie ma jak podać, bo cokolwiek wleję mu do paszczy, zaraz zwróci. Bezsilność.
Gorączka. Dziecko leje się przez ręce.
Kiedy na chwilę przestał pawiować, wcisnęłam mu porcję nurofenu i modliłam się, żeby lek został tam, gdzie powinien.
Pić Młody nie chciał. Więc kiedy przysypiał, poiłam go strzykawką, kropelka po kropelce.
Nie spałam za wiele tej nocy.
Nad ranem do pawia doszła jeszcze biegunka. Utrzymanie czystego tyłka u dziecka z wirusową sraczką i ropnym zapaleniem napletka jest równie ważne co niezwykle trudne do przeprowadzenia...
Teraz sytuacja wydaje się z grubsza opanowana. Młody pije po trochu, a większość tego co pije, zostaje mu w środku. Właśnie usnął. Ja też powinnam, ale jestem w trybie "fight or flight" i adrenalina nie daje mi zmrużyć oka.
Myślę, że w ciągu ostatnich 24 godzin postarzałam się o jakieś 10 lat. Na pewno jestem bardziej siwa. Nerwy to straszna rzecz.
wtorek, 16 grudnia 2014
Czy dobrze się pani czuje?
Kiedy byłam nastolatką, znajomi często powtarzali mi, że mam nieżywą twarz. Znaczy twarz pokerzysty. Nie widać było czy jestem smutna, zła, rozbawiona albo zniecierpliwiona. Po prostu, jako dziecko z nieciekawą przeszłością, bardzo się starałam zachowywać normalnie, ale nie wiedziałam jak to "normalnie" powinno wyglądać, więc wyhodowałam sobie maskę. I okazało się, że ta maska jest jednak niepożądana towarzysko, zatem należy ją zlikwidować.
Wiele lat zajęło mi wypuszczenie emocji na zewnatrz. Po czym, kilka lat temu, usłyszałam, że moja twarz jest "za bardzo ekspresyjna". Co oznacza, że ludziom nie można dogodzić, przyczepią się tak czy tak.
Ekspresyjność mi została. Szczególnie silnych uczuć nie jestem w stanie ukryć. Bywa to zawstydzające.
Otóż w ciągu ostatnich tygodni troje ludzi, na trzech różnych przystankach autobusowych, zapytało mnie czy wszystko ze mną w porządku i czy dobrze się czuję. Nie wiem czemu akurat na przystankach (może konieczność podróżowania ZTMem sprawia, że wygladam gorzej niż zazwyczaj, a może przystanki sprzyjają konwersacji).
Najbardziej ujęła mnie drobna staruszka przy trasie W-Z koło Starego Miasta. Był późny wieczór, wracałam do domu. Myślałam w niewesołym trybie i widać na sobie miałam wypisaną czystą rozpacz, bo podeszła do mnie, pogłaskała mnie po dłoni i powiedziała "proszę nie rozpaczać, jest pani jeszcze młoda, wszystko się ułoży". Tak po prostu, znienacka. Moje skromne wewnetrzne zasoby zużyłam na to, żeby sie nie rozpłakać w zetknięciu z tym okruchem zwykłej ludzkiej życzliwości.
Co ciekawe - z każdym z tych ludzi wdałam się w krótką rozmowę i okazało się, że każdy z nich przechodzi akurat trudny okres. Starszej pani niedawno zmarł mąż. Pan w średnim wieku, który zagadnął mnie o papierosa, potem usiadł koło mnie i stwierdził, że musiał się do mnie odezwać bo wyglądałam smutniej niż on - stracił pracę i od półtora roku szuka kolejnej. Pani z Bródna, podróżująca z wnuczką w wózku, przeszła właśnie operację usunięcia nowotworu.
To dziwne doświadczenie. Z jednej strony trochę przywraca wiarę w międzyludzkie porozumienie i życzliwość, o którą w tym kraju i w tym mieście na ogół trudno. Najwyraźniej rozbitkowie wyczuwają się nawzajem, ludzie w stresie i beznadziei garną się do siebie i szukają podobnych sobie. Z drugiej strony - tylko mocniej czuć szklaną ścianę oddzielającą szczęśliwych od nieszczęśliwych. Smutku na ogół się unika. Smutek jest jak trąd albo toksyczny opad. Nie zbliżam się, bo się zarażę i szlag trafi moje pracowicie budowane samozadowolenie. Nie zbliżam się, bo NIE ROZUMIEM. Albo nie chcę rozumieć. Nie zbliżam się, bo w zetknieciu z rozpaczą obudzi się we mnie ta część, którą udało mi się uciszyć, ta, która płacze w nocy i boi się pożegnań.
Gdybym spotkała tę starszą panią jeszcze raz, kupiłabym jej kwiaty. Wspominała, że mąż przynosił jej czerwone róże.
Wiele lat zajęło mi wypuszczenie emocji na zewnatrz. Po czym, kilka lat temu, usłyszałam, że moja twarz jest "za bardzo ekspresyjna". Co oznacza, że ludziom nie można dogodzić, przyczepią się tak czy tak.
Ekspresyjność mi została. Szczególnie silnych uczuć nie jestem w stanie ukryć. Bywa to zawstydzające.
Otóż w ciągu ostatnich tygodni troje ludzi, na trzech różnych przystankach autobusowych, zapytało mnie czy wszystko ze mną w porządku i czy dobrze się czuję. Nie wiem czemu akurat na przystankach (może konieczność podróżowania ZTMem sprawia, że wygladam gorzej niż zazwyczaj, a może przystanki sprzyjają konwersacji).
Najbardziej ujęła mnie drobna staruszka przy trasie W-Z koło Starego Miasta. Był późny wieczór, wracałam do domu. Myślałam w niewesołym trybie i widać na sobie miałam wypisaną czystą rozpacz, bo podeszła do mnie, pogłaskała mnie po dłoni i powiedziała "proszę nie rozpaczać, jest pani jeszcze młoda, wszystko się ułoży". Tak po prostu, znienacka. Moje skromne wewnetrzne zasoby zużyłam na to, żeby sie nie rozpłakać w zetknięciu z tym okruchem zwykłej ludzkiej życzliwości.
Co ciekawe - z każdym z tych ludzi wdałam się w krótką rozmowę i okazało się, że każdy z nich przechodzi akurat trudny okres. Starszej pani niedawno zmarł mąż. Pan w średnim wieku, który zagadnął mnie o papierosa, potem usiadł koło mnie i stwierdził, że musiał się do mnie odezwać bo wyglądałam smutniej niż on - stracił pracę i od półtora roku szuka kolejnej. Pani z Bródna, podróżująca z wnuczką w wózku, przeszła właśnie operację usunięcia nowotworu.
To dziwne doświadczenie. Z jednej strony trochę przywraca wiarę w międzyludzkie porozumienie i życzliwość, o którą w tym kraju i w tym mieście na ogół trudno. Najwyraźniej rozbitkowie wyczuwają się nawzajem, ludzie w stresie i beznadziei garną się do siebie i szukają podobnych sobie. Z drugiej strony - tylko mocniej czuć szklaną ścianę oddzielającą szczęśliwych od nieszczęśliwych. Smutku na ogół się unika. Smutek jest jak trąd albo toksyczny opad. Nie zbliżam się, bo się zarażę i szlag trafi moje pracowicie budowane samozadowolenie. Nie zbliżam się, bo NIE ROZUMIEM. Albo nie chcę rozumieć. Nie zbliżam się, bo w zetknieciu z rozpaczą obudzi się we mnie ta część, którą udało mi się uciszyć, ta, która płacze w nocy i boi się pożegnań.
Gdybym spotkała tę starszą panią jeszcze raz, kupiłabym jej kwiaty. Wspominała, że mąż przynosił jej czerwone róże.
poniedziałek, 15 grudnia 2014
Wigilia nr 1
Zaliczyłam (pierwszy z trzech w tym sezonie) obowiązek towarzyski - klasową Wigilię u Średniej. Normalnie wydelegowałabym męża, ale wykonał manewr strategiczny i zapisał akurat na dziś Najmłodszego na szczepienie. Zabrałam więc Najstarszą do towarzystwa i poszłam. Nie mogłam wszak rozczarować Średniej, która miała swoją kwestię w wigilijnym przedstawieniu i koniecznie chciała, żeby ktoś ją oklaskał.
Przedstawienie było ładne, młode śpiewały kolędę Arki Noego (najlepszy zespół religijny, moim skromnym zdaniem, słuchamy czasem w samochodzie, te dzieciaki mają MOC i aranżacje są fajne), nastepnie, zapowietrzając się uroczo, deklamowały wierszyki. Trwało to miłosiernie krótko i było, oczywiście, bardzo wzruszające. Potem tylko szybki pokaz z rzutnika - pani wyświetliła nam świąteczne obrazki, narysowane przez dzieciątka w Paincie. Śliczne rozjechane bombki, choinki cierpiące na pląsawicę Huntingtona i anorektyczne bałwanki.
Część nieoficjalna - słodycze, soczki i konwersacje. No właśnie... Tutaj wyszło moje nieprzystosowanie. Rodzice znają się chyba jeszcze z czasów przedszkolnych, więc pozlepiali się od razu w gronka. Siedziałam zatem 40 minut na minikrzesełku, oddzielona od otoczenia szklanym kloszem, którego nie miałam siły przebijać. Zwyczajnie, nie miałam siły. Utonęłam w szarym kisielu, znieruchomiałam jak żuczek w bursztynie. Nie miałam siły. Chciałam nie być. Najstarsza dotrzymywała mi towarzystwa miedzy wycieczkami do stołu po słodycze.
Odsiedziawszy swoje, zapakowałam na wynos do torebki tonę wyrzutów sumienia (powinnam bardziej się starać, powinnam powinnam powinnam powinnam być kim innym, kimś FAJNYM, nie sobą, nienie) i wróciłyśmy do domu.
Myślę o FAJNYCH rodzicach. A moje indiańskie imię brzmi "Niewystarczająca".
Przedstawienie było ładne, młode śpiewały kolędę Arki Noego (najlepszy zespół religijny, moim skromnym zdaniem, słuchamy czasem w samochodzie, te dzieciaki mają MOC i aranżacje są fajne), nastepnie, zapowietrzając się uroczo, deklamowały wierszyki. Trwało to miłosiernie krótko i było, oczywiście, bardzo wzruszające. Potem tylko szybki pokaz z rzutnika - pani wyświetliła nam świąteczne obrazki, narysowane przez dzieciątka w Paincie. Śliczne rozjechane bombki, choinki cierpiące na pląsawicę Huntingtona i anorektyczne bałwanki.
Część nieoficjalna - słodycze, soczki i konwersacje. No właśnie... Tutaj wyszło moje nieprzystosowanie. Rodzice znają się chyba jeszcze z czasów przedszkolnych, więc pozlepiali się od razu w gronka. Siedziałam zatem 40 minut na minikrzesełku, oddzielona od otoczenia szklanym kloszem, którego nie miałam siły przebijać. Zwyczajnie, nie miałam siły. Utonęłam w szarym kisielu, znieruchomiałam jak żuczek w bursztynie. Nie miałam siły. Chciałam nie być. Najstarsza dotrzymywała mi towarzystwa miedzy wycieczkami do stołu po słodycze.
Odsiedziawszy swoje, zapakowałam na wynos do torebki tonę wyrzutów sumienia (powinnam bardziej się starać, powinnam powinnam powinnam powinnam być kim innym, kimś FAJNYM, nie sobą, nienie) i wróciłyśmy do domu.
Myślę o FAJNYCH rodzicach. A moje indiańskie imię brzmi "Niewystarczająca".
Serhij Żadan - "Grudzień"
Piękny tekst, zamieszczony na stronie "Krytyki politycznej"
"Najgorzej jest oczywiście w grudniu. Od stycznia też nie ma co oczekiwać nic dobrego, ale grudzień jest wyjątkowy. Opuszcza cię na ziemię i szykuje na najgorsze. W grudniu mocno i dobitnie rozumiesz, że w najbliższym czasie w ogóle lepiej na nic nie liczyć. W najbliższej przyszłości wszystko będzie bez zmian – późne poranki, wczesne zmierzchy, przemarznięte pomieszczenia teatrów i bibliotek (jeśli chodzisz do bibliotek i teatrów), brudne schody na klatkach, przeciągi w oknach, przeciąg w sercu. A przede wszystkim nie ma żadnego przebłysku słońca, żadnego promienia, żadnej przejrzystości ani koloru.
Szare niebo, niskie chmury, czarny stary śnieg, drzewa mokre od tego śniegu – zima w tym kraju zaczyna się jak kryzys rodzinny – nieubłaganie i przewidywalnie. I nic nie zrobisz, nijak nie unikniesz, i chciałoby się liczyć dni do pierwszych odwilży i marcowego słońca, ale co tu liczyć, kiedy wszystko dopiero się zaczyna. W grudniu nagle lęk budzi kompletna ciemność, która zalega w przechodnich podwórkach, i boisz się w nie wchodzić – kto wie, czy tym razem wyjdziesz, w takich ciemnościach? A jeśli wyjdziesz, to dokąd?
Właśnie w grudniu zaglądasz do jam i głuchych kątów, gubisz się, gubisz ważne rzeczy. Jak tu nie zgubić w ciągłych ciemnościach, w takich słotach? Jasne, że wszystko gubisz, nic nie rozpoznajesz. I nie możesz nikomu wyjaśnić, czego zapomniałeś, gdzie, czego żałujesz, czego ci w ogóle brak. Wszystko dobrze, usprawiedliwiasz się, po prostu depresja, tak-tak – znów w grudniu, znowu ja, kto by pomyślał. Z zewnątrz tak to właśnie wygląda – mało słońca, dużo dymu, gardło choruje przez ostre i stalowe, jak kuchenne noże, nocne powietrze, tlen rani gardło, ono nie utrzymuje go w sobie, wydycha w przestrzeń gorące litery, które brzmią tak czule i niespokojnie, ale z których nie poskładasz nic, oprócz przekleństw i skarg.
W grudniu można by obchodzić jakiś międzynarodowy dzień utraty wszystkich oczekiwań i wielkiego końca wszelkich nadziei. Można by nawet urządzić uroczysty marsz z okazji święta. Powiedzmy, przez przechodnie podwórka. Pod mokrymi drzewami. Żeby ostatecznie podkreślić całkowitą beznadzieję.
W grudniu dobrze czują się sceptycy i panikarze. Widzicie, mówią pierwsi, ostrzegaliśmy, że będzie źle. A będzie jeszcze gorzej – przytakują im drudzy. I jak im zaprzeczysz? Zaprzeczać nie ma jak: grudzień to nie najlepsza pora na optymizm i brawurę.
Wyjątkowo ciężko się w grudniu czeka. Trudno zetknąć się z nadzieją, trudno zetknąć się z wiarą. Z tymi rzeczami i stanami, które przychodziły tak łatwo, powiedzmy, we wrześniu i którymi zresztą nawet w październiku niezbyt się przejmujesz. Teraz natomiast wszystko staje się złudne i niepewne – skąd nadzieja, kiedy masz przed sobą cztery miesiące awitaminozy? Skąd wiara, kiedy powietrze nagrzeje się naprawdę w kwietniu? A właściwie – pod koniec kwietnia. Teraz jest czas na depresje i załamania nerwowe, na rozczarowania i zwątpienia, na milczenie i chłód. W grudniu nie ma na co czekać, w grudniu nie warto nikomu wierzyć.
Ale czekać w ogóle jest ciężko. I ciężko wierzyć. Szczególnie, jeśli wcześniej też niezbyt wierzyłeś i niczego szczególnego nie oczekiwałeś. Ale jeśli wiedziałeś, na co liczyć i czego się spodziewać, wszystko nie wygląda tak beznadziejnie nawet teraz na początku chłodów. Właśnie dlatego mówię, dobrze, podejrzewałem, że to się musi stać, że będzie zimno i strasznie, żal będzie samego siebie, żal wszystkich wokół. Naprawdę popadałbym w rozpacz razem z nimi, jeśli bym myślał, że nic z tego wszystkiego nie wyjdzie i że to się wszystko wreszcie nie skończy, tak jak się skończyć powinno – dobrze i jasno.
Jednak nigdy tak nie myślałem i właśnie dlatego nikt mnie nie przekona, że wszystkie te mroki i depresje muszą odebrać nam pewność i zdecydowanie.
Basta, mówię, samo poczucie pracy ciepłych serc na ulicach i placach nie pozwala poddać się zmęczeniu i kapitulować, samo tylko wypowiadanie ważnego dla mnie imienia czyni powietrze słodkim i lekkim, samo tylko wspomnienie całej tej ilości słońca, która na wszystkich czeka, czyni wszystkie nasze ruchy i gesty niedaremnymi i skrajnie niezbędnymi.
Przecież każde twoje słowo jest niedaremne, każdy twój ruch jest niezbędny. Dlatego mów i nie przestawaj. Czyli wierz i się nie rozczarowuj."
przeł. Michał Petryk
"Najgorzej jest oczywiście w grudniu. Od stycznia też nie ma co oczekiwać nic dobrego, ale grudzień jest wyjątkowy. Opuszcza cię na ziemię i szykuje na najgorsze. W grudniu mocno i dobitnie rozumiesz, że w najbliższym czasie w ogóle lepiej na nic nie liczyć. W najbliższej przyszłości wszystko będzie bez zmian – późne poranki, wczesne zmierzchy, przemarznięte pomieszczenia teatrów i bibliotek (jeśli chodzisz do bibliotek i teatrów), brudne schody na klatkach, przeciągi w oknach, przeciąg w sercu. A przede wszystkim nie ma żadnego przebłysku słońca, żadnego promienia, żadnej przejrzystości ani koloru.
Szare niebo, niskie chmury, czarny stary śnieg, drzewa mokre od tego śniegu – zima w tym kraju zaczyna się jak kryzys rodzinny – nieubłaganie i przewidywalnie. I nic nie zrobisz, nijak nie unikniesz, i chciałoby się liczyć dni do pierwszych odwilży i marcowego słońca, ale co tu liczyć, kiedy wszystko dopiero się zaczyna. W grudniu nagle lęk budzi kompletna ciemność, która zalega w przechodnich podwórkach, i boisz się w nie wchodzić – kto wie, czy tym razem wyjdziesz, w takich ciemnościach? A jeśli wyjdziesz, to dokąd?
Właśnie w grudniu zaglądasz do jam i głuchych kątów, gubisz się, gubisz ważne rzeczy. Jak tu nie zgubić w ciągłych ciemnościach, w takich słotach? Jasne, że wszystko gubisz, nic nie rozpoznajesz. I nie możesz nikomu wyjaśnić, czego zapomniałeś, gdzie, czego żałujesz, czego ci w ogóle brak. Wszystko dobrze, usprawiedliwiasz się, po prostu depresja, tak-tak – znów w grudniu, znowu ja, kto by pomyślał. Z zewnątrz tak to właśnie wygląda – mało słońca, dużo dymu, gardło choruje przez ostre i stalowe, jak kuchenne noże, nocne powietrze, tlen rani gardło, ono nie utrzymuje go w sobie, wydycha w przestrzeń gorące litery, które brzmią tak czule i niespokojnie, ale z których nie poskładasz nic, oprócz przekleństw i skarg.
W grudniu można by obchodzić jakiś międzynarodowy dzień utraty wszystkich oczekiwań i wielkiego końca wszelkich nadziei. Można by nawet urządzić uroczysty marsz z okazji święta. Powiedzmy, przez przechodnie podwórka. Pod mokrymi drzewami. Żeby ostatecznie podkreślić całkowitą beznadzieję.
W grudniu dobrze czują się sceptycy i panikarze. Widzicie, mówią pierwsi, ostrzegaliśmy, że będzie źle. A będzie jeszcze gorzej – przytakują im drudzy. I jak im zaprzeczysz? Zaprzeczać nie ma jak: grudzień to nie najlepsza pora na optymizm i brawurę.
Wyjątkowo ciężko się w grudniu czeka. Trudno zetknąć się z nadzieją, trudno zetknąć się z wiarą. Z tymi rzeczami i stanami, które przychodziły tak łatwo, powiedzmy, we wrześniu i którymi zresztą nawet w październiku niezbyt się przejmujesz. Teraz natomiast wszystko staje się złudne i niepewne – skąd nadzieja, kiedy masz przed sobą cztery miesiące awitaminozy? Skąd wiara, kiedy powietrze nagrzeje się naprawdę w kwietniu? A właściwie – pod koniec kwietnia. Teraz jest czas na depresje i załamania nerwowe, na rozczarowania i zwątpienia, na milczenie i chłód. W grudniu nie ma na co czekać, w grudniu nie warto nikomu wierzyć.
Ale czekać w ogóle jest ciężko. I ciężko wierzyć. Szczególnie, jeśli wcześniej też niezbyt wierzyłeś i niczego szczególnego nie oczekiwałeś. Ale jeśli wiedziałeś, na co liczyć i czego się spodziewać, wszystko nie wygląda tak beznadziejnie nawet teraz na początku chłodów. Właśnie dlatego mówię, dobrze, podejrzewałem, że to się musi stać, że będzie zimno i strasznie, żal będzie samego siebie, żal wszystkich wokół. Naprawdę popadałbym w rozpacz razem z nimi, jeśli bym myślał, że nic z tego wszystkiego nie wyjdzie i że to się wszystko wreszcie nie skończy, tak jak się skończyć powinno – dobrze i jasno.
Jednak nigdy tak nie myślałem i właśnie dlatego nikt mnie nie przekona, że wszystkie te mroki i depresje muszą odebrać nam pewność i zdecydowanie.
Basta, mówię, samo poczucie pracy ciepłych serc na ulicach i placach nie pozwala poddać się zmęczeniu i kapitulować, samo tylko wypowiadanie ważnego dla mnie imienia czyni powietrze słodkim i lekkim, samo tylko wspomnienie całej tej ilości słońca, która na wszystkich czeka, czyni wszystkie nasze ruchy i gesty niedaremnymi i skrajnie niezbędnymi.
Przecież każde twoje słowo jest niedaremne, każdy twój ruch jest niezbędny. Dlatego mów i nie przestawaj. Czyli wierz i się nie rozczarowuj."
przeł. Michał Petryk
niedziela, 14 grudnia 2014
Drobny sukces
Najstarsza zmogła wreszcie dwie baśnie. "Dziewczynkę z zapałkami" i "Brzydkie kaczątko". Tą drugą zasugerowałam ja, bo jest to jedna z mniej dołujących produkcji świętej pamięci duńskiego psychopaty. Swoją drogą kto to wymyślił, żeby katować dzieci skoncentrowaną dziewiętnastowieczną depresją... Wolałabym Grimmów z ich konkretną makabrą, odciętymi paluszkami zamiast kluczy i koszulkami z pokrzyw. Ich baśnie przynajmniej są baśniowe i nie wywołują u mnie chęci natychmiastowego nawalenia się jak messerchmitt oraz pochlastania zardzewiałym sierpem.
Jak to jest mieć dzieci?
O, właśnie tak. W akademiku ponocowywałam z doskoku oraz tam były najlepsze imprezy, więc miałam okazję się przyjrzeć z bardzo bliska ;) Potwierdzam.
sobota, 13 grudnia 2014
Stephen King - "Lisey's story"
Jedna z najlepszych książek Króla, do której wracam systematycznie.
Są fragmenty, które mogę czytać bez przerwy, jak na przykład ten:
"It's a bool, Lisey!" he shouts as the light springs on, and could he have planned it better if he had stage-managed it? She thinks not. In his voice she hears mad jubilant relief, as if he has fixed everything. "And not just any bool, it's a blood-bool!"
She has never heard the word before, but she doesn't mistake it for anything else, for boo or book or anything else. It's bool, another Scott-word, and not just any bool but a bloodbool.
The kitchen light leaps down the lawn to meet him and he's holding out his left hand to her like a gift, she's sure he means it as a gift, just as she's pretty sure there's still a hand under there someplace, oh pray to Jesus Mary and JoJo the everloving Carpenter there's still a hand under there someplace or he's going to be finishing the book he's working on plus any that might come later typing one-handed.
Because where his left hand was there's now just a red and dripping mass. Blood goes slipping between spread starfish things that she supposes are his fingers, and even as she flies to meet him, her feet stuttering down the back porch steps, she's counting those spread red shapes, one two three four and oh thank God, that fifth one's the thumb. Everything's still there, but his jeans are splattered red and still he holds his bloody lacerated hand out to her, the one he plunged through a pane of thick greenhouse glass, shouldering his way through the hedge at the foot of the lawn in order to get to it.
Now he's holding out his gift to her, his act of atonement for being late, his blood-bool. "It's for you," he says as she yanks off her blouse and drapes it around the red and dripping mass, feeling it soak through the cloth at once, feeling the crazy heat of it and knowing—of course!—why that small voice was in such terror of the things she was saying to him, what it knew all along: not only is this man in love with her, he's half in love with death and more than ready to agree with every mean and hurtful thing anyone says about him."
Mur
"Mamo, a może ja pójdę do pani i powiem, że nie przeczytałam tej drugiej baśni, bo nie umiałam się zdecydować, którą wybrać."
Najstarsza ma przeczytać w grudniu dwie baśnie Andersena, w ramach lektury obowiązkowej. 'Dziewczynkę z zapałkami" oraz drugą, wybraną przez siebie. W powyższy sposób usiłowała się wykręcić od obowiązku.
Zatkało mnie. Mnie w jej wieku nie przyszłoby do głowy pójść do nauczycielki i tak po prostu oznajmić, że nie przeczytałam, bo nie wiedziałam którą baśń wybrać ( w domyśle: nie chciało mi się i miałam to w dupie). Czego to jest oznaka? Skrajnego lenistwa? Arogancji? Bezmyślności? Tego, że szkoła schodzi na psy? Nie pojmuję.
Ale pojmuję jedno - to ode mnie się wymaga zmobilizowania tego dziecka do pracy. Kiedy ona nawala, to moja wina, bo moja odpowiedzialność jako rodzica. Odpowiedzialność, w moim odczuciu, miażdżąca.
To tylko jeden z problemów, które żują mi mózg jak termity. I wcale nie największy. Czasem wydaje mi się, że to, co oddziela normalność od szaleństwa nie jest, bynajmniej, grubym murem, tylko zapraszająco uchyloną zasłoną z cienkiej gazy.
Najstarsza ma przeczytać w grudniu dwie baśnie Andersena, w ramach lektury obowiązkowej. 'Dziewczynkę z zapałkami" oraz drugą, wybraną przez siebie. W powyższy sposób usiłowała się wykręcić od obowiązku.
Zatkało mnie. Mnie w jej wieku nie przyszłoby do głowy pójść do nauczycielki i tak po prostu oznajmić, że nie przeczytałam, bo nie wiedziałam którą baśń wybrać ( w domyśle: nie chciało mi się i miałam to w dupie). Czego to jest oznaka? Skrajnego lenistwa? Arogancji? Bezmyślności? Tego, że szkoła schodzi na psy? Nie pojmuję.
Ale pojmuję jedno - to ode mnie się wymaga zmobilizowania tego dziecka do pracy. Kiedy ona nawala, to moja wina, bo moja odpowiedzialność jako rodzica. Odpowiedzialność, w moim odczuciu, miażdżąca.
To tylko jeden z problemów, które żują mi mózg jak termity. I wcale nie największy. Czasem wydaje mi się, że to, co oddziela normalność od szaleństwa nie jest, bynajmniej, grubym murem, tylko zapraszająco uchyloną zasłoną z cienkiej gazy.
piątek, 12 grudnia 2014
Życie jest ciężkie (dosłownie)
Zwłaszcza dla dzieci szkolnych. I dla ich matek, które czują się w obowiązku ulżyć potomstwu w drodze do/ze szkoły. Oto przykładowa matka - wielbłąd dwugarbny. Plecak Najstarszej - 7,5 kg. Plecak średniej - 6,5 kg (zważyłam). Na zdjęciu nie widać wózka z Najmłodszym, którego pchanie też odbiera siły, bo Najmłodszy lekki nie jest.
A potem się zastanawiam czemu mnie tak masakrycznie bolą plecy.
Teoretycznie dzieci mogą zostawiać podręczniki w szkole. Ale tylko teoretycznie, bo potrzebują ich do odrabiania zadań domowych. Oprócz książek, zeszytów i ćwiczeń, w plecakach jest zapas materiałów piśmienniczych w dwóch piórnikach, bo w jednym wszystkie potrzebne rzeczy im się nie mieszczą- kredki, flamastry, kleje, nożyczki i tak dalej. Jest plastelina, stroje na w-f i oczywiście drugie śniadanie + woda. I inne rzeczy, o których nie pamiętam w tej chwili. Kiedy widzę jak chudziutka Średnia ugina się pod ciężarem plecaka, który waży mniej więcej 1/4 tego co ona sama, robi mi się słabo. A wszyscy się dziwią, że dzieci mają krzywe plecy i bóle stawów. Cóż, edukacja ciężka sprawa.
Ale jest to jedna z rzeczy, które mnie ustawicznie wnerwiają, o.
Cytat na dziś
These days you will do anything to distract yourself. You’ll dance in the mirror and pretend you’re at a night club, read until you confuse yourself with the narrator of the story, spend hours disconnected from reality. It terrifies you that you’ve forgotten more days than you remember. You feel like a melting pot, each day blurring at the edges. You want to move closer to the city, or fall in love, or dye your hair a daring shade that would make everyone do a double take. You need a holiday. You need to do something drastic. All you want is someone to come into your life and shake it up like one of the those snow globes that was sold at every souvenir shop in the 90's. Sometimes oil spills and turns the gravel into a rainbow and you feel sentimental for a second. Sometimes the skin on your fingers peel off and you feel even more sentimental because it gives the illusion that you’re shedding. You’re becoming. You feel like it’s about time you got it together, but you don’t realize how damn lucky you are. Despite the pain that comes from breathing and breaking and burning, you should be so fucking thankful. Maybe the sound of an ambulance siren will always make your stomach hit the floor. Maybe when you see a razor you’ll still fantasize, maybe when you see oncoming traffic you’ll feel like running straight into it. But stay, stay for you are so loved. You have made so many mistakes but you will never become one. It’s okay. Stay for the days that make your heart clap, the seconds where you feel freedom vibrating in your bones, the nights that electrify your hair and drag you to the stars.
Jessica Therese, “Stay”
Jessica Therese, “Stay”
czwartek, 11 grudnia 2014
Reprezentatywna polska młodzież
Trochę straszne, trochę śmieszne. Moje ulubione: "jakie jest najinteligentniejsze zwierzę na świecie? No? Ho... Ho... - yyy, eeee... chomik?"
Albo "z czego jest wołowina? - Ze świni!. A slonina? - Ze słonia..."
Najzabawniejsze, że ewidentnie bez tej wiedzy nie żyje się im źle.
Albo "z czego jest wołowina? - Ze świni!. A slonina? - Ze słonia..."
Najzabawniejsze, że ewidentnie bez tej wiedzy nie żyje się im źle.
Ładne rzeczy
Obraz Jarka Kubickiego. Ładny. Brałabym na ścianę.
I odpowiednia muzyka w tle. Całą płytę można kupić na przykład razem z pierwszym albumem Kubickiego na portalu crowdfundingowym Indiegogo. Jeszcze przez 66 godzin.
Cytat na dziś
“I have always loved everything about you. Even what I didn’t understand. And I have always known that, at heart, I would have you no different. But most people don’t know how to love. Nothing is enough for them. They must have their dreams. It’s the only thing they do well. Dreaming. They dream up obligations. New ones every day. They long for undiscovered countries, fresh demands, another call. While some of us are left with the knowledge that love can never wait. A shared bed, a hand in yours, that’s the only thing that matters. The worst thing of all is fear. The fear of being alone.”
Albert Camus, The Misunderstanding
Albert Camus, The Misunderstanding
środa, 10 grudnia 2014
Bromance
Jako, że Matju zaczął w przedszkolu serwować zachowania niepożądane (innymi słowy tłukł bezlitośnie wszystko co się ruszało oraz ryczał), wspólnie z paniami ustaliłyśmy, żeby spędzał tam mniej czasu (faktycznie siedział długo i mogło mu się rzucić na zwoje). Czyli nie mogę się ewentualnie wyręczyć Mężem przy odprowadzaniu albo przyprowadzaniu. Odbieram go (Matju, nie męża) w porze wczesnopopołudniowej, wtedy kiedy odbierane są i inne dzieci.
Dziś natknęliśmy się w szatni na Mateusza O. i jego mamę.
Matju: Cześć Mateusz!
Mateusz O.: Cześć Mateusz! (witali się jakby nie widzieli się dwa lata a nie dwadzieścia sekund, które im zajęło wyjście z sali i przejście do szatni ;) )
Matju: Hejo!
Mateusz O.: Heeej!
Mama Mateusza O. [uśmiechając się do mnie miło]: Mateusz zawsze mówi, że Mati Z. to jego najlepszy kolega!
Ja: [mile zaskoczona, że jest chociaż jeden dzieciak, którego mój syn nie zmasakrował]: Super!
Matju: Mateusz, ja cię lubię!
Mateusz O.: Mati, ja ciebie też lubię!
Mama Mateusza O.: Mateusz jest smutny teraz jak Matiego nie ma rano w przedszkolu.
Ja: [coraz milej zaskoczona]: Wow!
Matju: Jesteś moim Mateuszem!
Mateusz O.:[podszczypując czule Matju w policzki]: A ty jesteś moim Matim!
Mateusz O.: My się kochamy!
Matju: Kochamy się!
Mama Mateusza O.: [prosząco]: Chłopaki, a może wy się jednak po prostu lubicie, co...
Ja: [histeryczny śmiech]
Prawdaż
"Pracujesz z domu? Jejku, jak ci fajnie, możesz się zajmować dziećmi." (Ekhem, khem... yyy... nie wiem co powiedzieć...)
"Pracujesz z domu? To dlaczego masz taki bałagan?" (Bo pracuję, Sherlocku.)
"Pracujesz z domu przecież, to co ci szkodzi wyskoczyć po te zakupy".(Czemu ty nie wyjdziesz ze swojej pracy i nie skoczysz po zakupy? W przeciwnieństwie do twojej, moja praca nie wykonuje się częściowo sama.)
"Pracujesz z domu, to możesz ich odebrać wcześniej." (Co zabierze mi minimum półtorej godziny przeznaczonej na pracę, a potem bedę nadrabiać w nocy. Dzięki.)
"Pracuje pani z domu, może pani przecież dopilnować, żeby .... było zrobione." (Gdzie moja siekiera...)
"Jak to nie ma pani czasu, na litośc boską, przecież pracuje pani z domu!" (Siekiera nie wystarczy, tu potrzeba czołgu. Umrzyj.)
"Pracujesz z domu? To dlaczego masz taki bałagan?" (Bo pracuję, Sherlocku.)
"Pracujesz z domu przecież, to co ci szkodzi wyskoczyć po te zakupy".(Czemu ty nie wyjdziesz ze swojej pracy i nie skoczysz po zakupy? W przeciwnieństwie do twojej, moja praca nie wykonuje się częściowo sama.)
"Pracujesz z domu, to możesz ich odebrać wcześniej." (Co zabierze mi minimum półtorej godziny przeznaczonej na pracę, a potem bedę nadrabiać w nocy. Dzięki.)
"Pracuje pani z domu, może pani przecież dopilnować, żeby .... było zrobione." (Gdzie moja siekiera...)
"Jak to nie ma pani czasu, na litośc boską, przecież pracuje pani z domu!" (Siekiera nie wystarczy, tu potrzeba czołgu. Umrzyj.)
wtorek, 9 grudnia 2014
Trwajmy na modlitwie
Wieczorne obowiązkowe modły skracam do minimum. Odmówiłam z dziewczynkami "Aniele boży" i przystapiłam do zapędzania ich do łóżek. Oburzony Matju zawył głośno.
Matju: Nie mama nieeee!!!
Ja: Co?
Matju: Jeszcze nie koniec!!!
Ja: Jak to nie?
Matju: Bo jeszcze trzeba mówić ZDROWA MAĆ!!!!*
*znane również jako "Zdrowaś Mario".
;)
Matju: Nie mama nieeee!!!
Ja: Co?
Matju: Jeszcze nie koniec!!!
Ja: Jak to nie?
Matju: Bo jeszcze trzeba mówić ZDROWA MAĆ!!!!*
*znane również jako "Zdrowaś Mario".
;)
poniedziałek, 8 grudnia 2014
Dekoracje, konwersacje
Na osiedlu kilka choinek ustrojono oczojebnymi lampkami, co strasznie cieszy dzieci.
Kiedy wracam z Matju z przedszkola, za każdym razem muszę się zatrzymać przy każdym drzewku.
Dziś Młody patrzył na choinki wyjątkowo długo, aż w końcu zdecydowałam przerwać mu tę kontemplcję i skierować wózek (tak, jestem TAKĄ matką, wożę trzyipółlatka w wózku, bo nie chce mi się go ciągać żółwim tempem na nogach i szarpać się z nim przy krawężnikach/kamykach/kałużach/liściach/itd) w stronę klatki schodowej.
Młody jedzie w wózku i stęka, wyraźnie się skupiając, tak mocno, z całej siły.
Młody: Eeegh, eeeeegh, ghhh.
Ja: [solidnie zaniepokojona, te dźwieki zazwyczaj nie wróżą dobrze a od miesięcy nie nosi pieluchy więc jakby co... oj] Co ty robisz???
Młody: Eeeegh, gyyyy, khhhk, pfff
Ja: Synku, co robisz?
Młody: Świecę.
Ja: [wtf] Świecisz?????
Młody: Tak.
Ja: Czym???
Młody: Oczami mojemi. Są silne.
Jeśli ktoś dostrzeże podejrzany blask w okolicy osiedla Derby 17, to nie ma strachu. To tylko mój syn świeci oczami.
LOL
Kiedy wracam z Matju z przedszkola, za każdym razem muszę się zatrzymać przy każdym drzewku.
Dziś Młody patrzył na choinki wyjątkowo długo, aż w końcu zdecydowałam przerwać mu tę kontemplcję i skierować wózek (tak, jestem TAKĄ matką, wożę trzyipółlatka w wózku, bo nie chce mi się go ciągać żółwim tempem na nogach i szarpać się z nim przy krawężnikach/kamykach/kałużach/liściach/itd) w stronę klatki schodowej.
Młody jedzie w wózku i stęka, wyraźnie się skupiając, tak mocno, z całej siły.
Młody: Eeegh, eeeeegh, ghhh.
Ja: [solidnie zaniepokojona, te dźwieki zazwyczaj nie wróżą dobrze a od miesięcy nie nosi pieluchy więc jakby co... oj] Co ty robisz???
Młody: Eeeegh, gyyyy, khhhk, pfff
Ja: Synku, co robisz?
Młody: Świecę.
Ja: [wtf] Świecisz?????
Młody: Tak.
Ja: Czym???
Młody: Oczami mojemi. Są silne.
Jeśli ktoś dostrzeże podejrzany blask w okolicy osiedla Derby 17, to nie ma strachu. To tylko mój syn świeci oczami.
LOL
niedziela, 7 grudnia 2014
Mjuzik
Z desperacji Antyradio dziś włączyłam, żeby usłyszeć ludzki głos (dzieciowych ryków nie zaliczam do ludzkich głosów). I zafiksowałam się znienacka:
No bo czyż to nie piękne:
"Sometimes I hate the life I made
Everything's wrong every time
Pushing on I can't escape
Everything that comes my way
Is haunting me taking its sweet time
Holding on I'm lost in a haze
Fighting life to the end of my days"
[edit] Do kompletu z lustrem Matju stłukł dziś ceramiczną miskę i dwie szklanki. Ratunku.
No bo czyż to nie piękne:
"Sometimes I hate the life I made
Everything's wrong every time
Pushing on I can't escape
Everything that comes my way
Is haunting me taking its sweet time
Holding on I'm lost in a haze
Fighting life to the end of my days"
[edit] Do kompletu z lustrem Matju stłukł dziś ceramiczną miskę i dwie szklanki. Ratunku.
Co można zrobić z kartki papieru
Dobra rozrywka dla wszelkiej młodzieży :)
Wieczorne refleksje.
.
Średnia: [czyta po literce napisy na grzbietach książek, spiętrzonych na mojej szafce] Mamo, a czemu na tych wszystkich książkach jest napisane "Leon"?
Ja: To nazwisko pani, która je napisała (Donna Leon).
Średnia: Ale dużo ich masz! Raz dwa trzy...[liczy]. O, siedem! jest ich siedem. Pewnie jesteś nimi ZAFASCYNOWANA.
Ja: Dostałam je w prezencie od koleżanki.
Średnia: [rozsmakowując się w słowie]: ZAFASCYNOWANA. ZAFASCYNOWANA.
Ja: [podśmiechujki pod nosem]
Średnia: Na pewno jesteś jej FANKĄ.
Ja: [brecht w poduszkę]
Średnia. FANKĄ. FANKĄ. FANKĄ.
Ja: [łykając powietrze] Tak, to świetne książki.
Średnia: [zamysliła się na moment] Jestem dopiero w pierwszej klasie i jestem TAKA MĄDRA. To na pewno dlatego, że oglądam bajki.
Wieczorne refleksje.
.
Średnia: [czyta po literce napisy na grzbietach książek, spiętrzonych na mojej szafce] Mamo, a czemu na tych wszystkich książkach jest napisane "Leon"?
Ja: To nazwisko pani, która je napisała (Donna Leon).
Średnia: Ale dużo ich masz! Raz dwa trzy...[liczy]. O, siedem! jest ich siedem. Pewnie jesteś nimi ZAFASCYNOWANA.
Ja: Dostałam je w prezencie od koleżanki.
Średnia: [rozsmakowując się w słowie]: ZAFASCYNOWANA. ZAFASCYNOWANA.
Ja: [podśmiechujki pod nosem]
Średnia: Na pewno jesteś jej FANKĄ.
Ja: [brecht w poduszkę]
Średnia. FANKĄ. FANKĄ. FANKĄ.
Ja: [łykając powietrze] Tak, to świetne książki.
Średnia: [zamysliła się na moment] Jestem dopiero w pierwszej klasie i jestem TAKA MĄDRA. To na pewno dlatego, że oglądam bajki.
sobota, 6 grudnia 2014
Czytanka
Why mothers are really exhausted.
Dobre, dobre. Rzeczywiście trudno wytłumaczyć, czym mama może się zmęczyć, toć siedzi cały dzień w domu. Mój osobisty Mąż miewał takie wątpliwości i bardzo dawno temu owszem, wyrażał je czasem, ale szybko go oświeciła a)jego Mama (mam naprawdę świetną teściową) b) kilka popołudni spędzonych sam na sam z dziećmi ;)
BTW. Matju dzisiaj stłukł lustro w nowiutkiej szafie u dziewczynek.
Meliska, oj, potrzebuję meliski:
środa, 3 grudnia 2014
Cytat na dziś
"In the end there doesn’t have to be anyone who understands you. There just has to be someone who wants to."
Robert Brault
Dokładnie, tylko i aż tyle. Paradoks miedzyludzkiej niemożliwości.
W nocy mam za dużo czasu na myślenie.
Bezsenność jest chyba jednym z najbardziej dojmujących życiowych utrudnień. Dla mnie, śpiocha, który potrafił gnić w pościeli do południa (Boże, jak to było dawno), jest wyjatkowo przykra. Dziś byłam nawet wdzięczna Matju, że płakał w nocy i trzeba było po niego pójść, potem długo kołysać, tulić i uspokajać. Przynajmniej miałam coś do roboty, zamiast leżeć, patrzeć w sufit, bać się nie wiadomo czego i czekać nie wiadomo na co.
Kiedy przysnęłam nad ranem, zadzwonił budzik. Dzień dobry, kieracik czeka. Przyklejamy na pysk radosny uśmiech i jechane.
Robert Brault
Dokładnie, tylko i aż tyle. Paradoks miedzyludzkiej niemożliwości.
W nocy mam za dużo czasu na myślenie.
Bezsenność jest chyba jednym z najbardziej dojmujących życiowych utrudnień. Dla mnie, śpiocha, który potrafił gnić w pościeli do południa (Boże, jak to było dawno), jest wyjatkowo przykra. Dziś byłam nawet wdzięczna Matju, że płakał w nocy i trzeba było po niego pójść, potem długo kołysać, tulić i uspokajać. Przynajmniej miałam coś do roboty, zamiast leżeć, patrzeć w sufit, bać się nie wiadomo czego i czekać nie wiadomo na co.
Kiedy przysnęłam nad ranem, zadzwonił budzik. Dzień dobry, kieracik czeka. Przyklejamy na pysk radosny uśmiech i jechane.
wtorek, 2 grudnia 2014
Człowieczy los
Mijam ten mural co najmniej raz w tygodniu i zawsze obiecuję sobie, że mu zrobię zdjęcie. Do tej pory mi się nie udało, ale za to znalazłam w necie :)
IMO genialny.
IMO genialny.
Rześko
Po porannej rundce do przedszkola i z powrotem oficjalnie stwierdzam, że:
Ale słoneczko świeci ładnie, więc dramatu nie ma. Nawet lubię taką bezśnieżną, suchą, słoneczną i pizgającą złem zimę kontynentalną. Niech będzie nawet -30, tylko bez tego mokrego, lepkiego paskudztwa. Śnieg to opresja.
Ale słoneczko świeci ładnie, więc dramatu nie ma. Nawet lubię taką bezśnieżną, suchą, słoneczną i pizgającą złem zimę kontynentalną. Niech będzie nawet -30, tylko bez tego mokrego, lepkiego paskudztwa. Śnieg to opresja.
poniedziałek, 1 grudnia 2014
Wieczorynka
Spożywam rocznicowe wino. Spożyłam już ilość wystarczającą, żeby przestać się wzruszać przy muzyce. Niech zabrzmi więc. Do wina, jak też do wszystkiego innego, pasuje Damien :)
Jutro kieracik od nowa, ale póki co...
Swoją drogą "Mroki" świetna książka. Polecam, acz trudno dostępna.
Jutro kieracik od nowa, ale póki co...
Swoją drogą "Mroki" świetna książka. Polecam, acz trudno dostępna.
Okoliczność
Wieczór. Gorączkowo stukam w klawiaturę, termin zwany potocznie dedlajnem sie zbliża. W głowie wirują wszystkie rzeczy które powinnam i o których zapomniałam więc tym bardziej powinnam. Dzieci co chwila przybiegają z żądaniami albo z płaczem, bo ktoś komuś coś. Od dwóch dni nie miałam czasu się uczesać. Jedną reka układam listę zadań na jutro. Mateusz krzyczy. Ania krzyczy. Zu znowu włączyła telewizor przy odrabianiu lekcji, chociaz już dwa razy kazałam jej wyłączyć. Stukam w klawiaturę, w oczach obłęd, ręka nerwowo drga.
Otwierają się drzwi wejściowe i słyszę gromki głos Męża: "Honeeeyyyy I'm hooomeeee, chodź tu!"
Myślę "pewnie chce żeby wnieść zakupy, jak to możliwe, że dorosły facet nie jest w stanie wnieść toreb z zakupami do domu bez pomocy, no kurwa co to jest..." Z ust wyrywa mi się wściekłe " NO CO?!!!". Idę do przedpokoju, kapiąc jadem na podłogę.
Na to Mąż równie głośno, radośnie i z samozadowoleniem "GRZECZNIEJ KOBIETO BO NIC NIE DOSTANIESZ!" i wyciąga bukiet kwiecia. Trochę mnie zatkało.
Nagle doznałam olśnienia, o, to dzisiaj, 13 rocznica ślubu cywilnego ;)
Podziękowałam ładnie i zajrzałam do torby z zakupami, bo wiecie, kwiatki kwiatkami ale jakieś konkrety by się przydały. O, jest! Butelka czerwonego wytrawnego. Dobry mąż, ludzki pan. Wie o co chodzi, w końcu to już trzynaście lat ;)
Otwierają się drzwi wejściowe i słyszę gromki głos Męża: "Honeeeyyyy I'm hooomeeee, chodź tu!"
Myślę "pewnie chce żeby wnieść zakupy, jak to możliwe, że dorosły facet nie jest w stanie wnieść toreb z zakupami do domu bez pomocy, no kurwa co to jest..." Z ust wyrywa mi się wściekłe " NO CO?!!!". Idę do przedpokoju, kapiąc jadem na podłogę.
Na to Mąż równie głośno, radośnie i z samozadowoleniem "GRZECZNIEJ KOBIETO BO NIC NIE DOSTANIESZ!" i wyciąga bukiet kwiecia. Trochę mnie zatkało.
Nagle doznałam olśnienia, o, to dzisiaj, 13 rocznica ślubu cywilnego ;)
Podziękowałam ładnie i zajrzałam do torby z zakupami, bo wiecie, kwiatki kwiatkami ale jakieś konkrety by się przydały. O, jest! Butelka czerwonego wytrawnego. Dobry mąż, ludzki pan. Wie o co chodzi, w końcu to już trzynaście lat ;)
Definitywnie
Zima. Dziś rano termomentr pokazywał -3 stopnie. "Nie tak źle" - pomyślałam sobie. Nie wzięłam jednakowoż pod uwagę tzw. "czynnika chłodzącego wiatru", który w języku language nazywa się ślicznie "windchill" ale i tak wolę swój własny termin: "wypiździewo". Wziąwszy pod uwagę wypiździewo, jak poinformowało mnie spokojnie radio, dzisiejsza odczuwalna temperatura w Warszawie to -15 stopni.
Co oznacza, że dotarliśmy do momentu w roku, kiedy to należy zacząć ubierać dzieci w dodatkowe warstwy. Ma to pewne implikacje:
1) małe dzieci (vide: Matju) często nie znoszą dodatkowych warstw (rajstopki, wierzchnie zimowe spodnie, dodatkowa ciepła bluza, grube rękawiczki). Jest im niewygodnie więc
2) ubieranie trwa całą wieczność, bo dzieciaka najpierw trzeba złapać i, wyrywającego się oraz płaczącego, wbijać na siłę w odzież, więc
3) wyjście gdziekolwiek to męka, proces należy zaczynać o 30 minut wczesniej, dotarcie do celu na czas nie jest bynajmniej oczywiste a w dodatku
4) przez całą drogę trzeba wysłuchiwać jęków że niewygooodnieee, nie mogę chooodzić, nieee chcęęęę, chcę do doooomuuuu oraz wycia, że
5) zimnoooooooooo, mamooo jest mi ziiimnooooo, a kiedy wsiadamy do autobusu lub wchodzimy do pomieszczenia, że gorąąącooo, mamo jest mi gorąąąco i mnie mdliiiii.
Co oznacza, że dotarliśmy do momentu w roku, kiedy to należy zacząć ubierać dzieci w dodatkowe warstwy. Ma to pewne implikacje:
1) małe dzieci (vide: Matju) często nie znoszą dodatkowych warstw (rajstopki, wierzchnie zimowe spodnie, dodatkowa ciepła bluza, grube rękawiczki). Jest im niewygodnie więc
2) ubieranie trwa całą wieczność, bo dzieciaka najpierw trzeba złapać i, wyrywającego się oraz płaczącego, wbijać na siłę w odzież, więc
3) wyjście gdziekolwiek to męka, proces należy zaczynać o 30 minut wczesniej, dotarcie do celu na czas nie jest bynajmniej oczywiste a w dodatku
4) przez całą drogę trzeba wysłuchiwać jęków że niewygooodnieee, nie mogę chooodzić, nieee chcęęęę, chcę do doooomuuuu oraz wycia, że
5) zimnoooooooooo, mamooo jest mi ziiimnooooo, a kiedy wsiadamy do autobusu lub wchodzimy do pomieszczenia, że gorąąącooo, mamo jest mi gorąąąco i mnie mdliiiii.
niedziela, 30 listopada 2014
Niedobór słów
[edit] Dziś nawet quiz internetowy "jakim żywiołem jesteś?" przejrzał mnie na wylot. Oto wynik:
"Twoim żywiołem jest PRÓŻNIA."
"Sprawiasz wrażenie wyczerpanego człowieka. To, że świat jest niesprawiedliwy to nie Twoja wina. Musisz bardziej uwierzyć w siebie. Masz ogromną wartość! Musisz być tego świadomy. To nie jest śmieszne. Musisz wyjść z tej pustki. Musisz! Znajdź swój cel i dąż do niego!"
Gdybym miała na to siłę, zaczęłabym się śmiać.
piątek, 28 listopada 2014
Smacznego
Na Amazonie jest książka o wiele mówiącym tytule "25 przepisów na potrawy z łożyska".
Niektóre zwierzęta zjadają łożysko po porodzie. Niektórzy ludzie też. Podobno samo zdrowie ;) Ale o ksiażce kucharskiej z placentą w tle jeszcze nie słyszałam. Jestem pod głębokim wrażeniem. Problem chyba tylko w tym skąd brać, że tak powiem, surowiec :D
Niektóre zwierzęta zjadają łożysko po porodzie. Niektórzy ludzie też. Podobno samo zdrowie ;) Ale o ksiażce kucharskiej z placentą w tle jeszcze nie słyszałam. Jestem pod głębokim wrażeniem. Problem chyba tylko w tym skąd brać, że tak powiem, surowiec :D
Dziś nie
Dziś rano na parkingu pod blokiem słychać było skrobanie szyb. Zima idzie. Zimność. Zimowość. Ozimienie. Brrrr.
czwartek, 27 listopada 2014
Niejadki
Bleeee! Nie lubię tegoooo! Nie będę tego jeść! Fuj!
Chyba większość kobiet pobłogosławionych... khem khem... darem macierzyństwa zna ten stan: zamiast jak Pan Bóg przykazał opierdalać się na fejsie/pintereście/tłiterze/instagramie/gdziekolwiek - stoisz jak ludzki wyrzut sumienia nad garami i rzeźbisz posiłek, którym twoje dzieci wzgardzą, nawet nie spróbowawszy. Bo za zielony. Albo za śliski. Albo nie jest naleśnikiem/nuggetsami z kury/ frytkami/czymkolwiek na co mają w danej chwili ochotę. Albo nie pachnie tak jak chcą. Albo talerz jest niebieski. A jak zmienisz talerz na czerwony to też źle bo jest czerwony a oni chcieli fioletowy. I w ogóle bleeeeee.
Różne są metody radzenia sobie w takiej sytuacji. Jedne matki gotują po trzy posiłki dla każdego dziecka osobno, w nadziei, że któryś z tych trzech przypadnie danemu zafajdańcowi do gustu. Inne warują nad dzieckiem i błagają, zastraszają, tlumaczą, przekupują. Biegają za nim z łyżką. Szacun dla tych pań i podziw. By mi się nie chciało.
Mnie osobiście najbardziej podoba się trzecia szkoła. O, tak jak W TYM ARTYKULE. To znaczy: matka decyduje co i kiedy pojawi sie na stole. Dziecko decyduje czy chce to zjeść.
Taką praktykę starałam się, z większym lub mniejszym powodzeniem, stosować u siebie. Nie chcesz? Nie jedz. Mam fajniejsze rzeczy do roboty niż gotowanie ci trzech obiadów albo latanie za tobą z widelcem. I, tak jak pani w artykule, również nie słyszałam, żeby w cywilizowanym kraju jakiś dzieciak dobrowolnie zagłodził się na smierć.
Ta metoda, jak wszystkie inne, jest w założeniu dobra, ale w praktyce wiąże się z kilkoma niedogodnościami. Największa z nich to prosty fakt, że bachor, który nie zjadł obiadu, za pół godziny będzie porządnie głodny. Idealnie byłoby, gdyby delikwenta przetrzymać o suchej twarzy do podwieczorku, w charakterze lekcji poglądowej. Tylko że głodny troll WYJE. Wyje, wrzeszczy, płacze, domaga się, wymusza, prosi, przymila się, szantażuje, innymi słowy zawraca du... eeeee... głowę i używa wszelkich dostępnych mu środków, żeby złamać twój opór i postawić na swoim. Chylę czoła każdej matce, której udało się konsekwentnie wytrwać wśród burzy i naporu. Mnie się rzadziej udawało, częściej nie.
Efekt był taki, że moje dzieci czasem wyszarpywały z szuflady jakies paluszki czy inne chrupki (to stuprocentowa porażka). A czasem zjadały ten wzgardzony obiad, tylko po odgrzaniu (to połowiczny sukces). Grunt to się nie poddawać.
Im dzieci starsze, tym łatwiej. Teraz przy stole grymasi w zasadzie tylko Matju, wszelkie protesty starszych ucinane są w zarodku. Większość obiadów jest zmiatanych z talerzy, a dzieci, które kiedyś pluły wszystkim co przypominało, nie daj Boże, warzywa, teraz chętnie próbują nowych smaków, nawet tych dziwnych (ostatnio szalenie polubiły curry z kury i ponownie zakochały się w colesławie z czerwonej kapusty). Jest coraz lepiej. Światełko w spożywczym tunelu.
No, chyba, że jest Babcia. Bo jak przy Babci dzieci powiedzą że nie zjedzą czegośtam, to Babcia zapyta a co chcecie i zrobi im to, co chcą. Nawet kilka razy, jak się w międzyczasie rozmyślą ;)
Chyba większość kobiet pobłogosławionych... khem khem... darem macierzyństwa zna ten stan: zamiast jak Pan Bóg przykazał opierdalać się na fejsie/pintereście/tłiterze/instagramie/gdziekolwiek - stoisz jak ludzki wyrzut sumienia nad garami i rzeźbisz posiłek, którym twoje dzieci wzgardzą, nawet nie spróbowawszy. Bo za zielony. Albo za śliski. Albo nie jest naleśnikiem/nuggetsami z kury/ frytkami/czymkolwiek na co mają w danej chwili ochotę. Albo nie pachnie tak jak chcą. Albo talerz jest niebieski. A jak zmienisz talerz na czerwony to też źle bo jest czerwony a oni chcieli fioletowy. I w ogóle bleeeeee.
Różne są metody radzenia sobie w takiej sytuacji. Jedne matki gotują po trzy posiłki dla każdego dziecka osobno, w nadziei, że któryś z tych trzech przypadnie danemu zafajdańcowi do gustu. Inne warują nad dzieckiem i błagają, zastraszają, tlumaczą, przekupują. Biegają za nim z łyżką. Szacun dla tych pań i podziw. By mi się nie chciało.
Mnie osobiście najbardziej podoba się trzecia szkoła. O, tak jak W TYM ARTYKULE. To znaczy: matka decyduje co i kiedy pojawi sie na stole. Dziecko decyduje czy chce to zjeść.
Taką praktykę starałam się, z większym lub mniejszym powodzeniem, stosować u siebie. Nie chcesz? Nie jedz. Mam fajniejsze rzeczy do roboty niż gotowanie ci trzech obiadów albo latanie za tobą z widelcem. I, tak jak pani w artykule, również nie słyszałam, żeby w cywilizowanym kraju jakiś dzieciak dobrowolnie zagłodził się na smierć.
Ta metoda, jak wszystkie inne, jest w założeniu dobra, ale w praktyce wiąże się z kilkoma niedogodnościami. Największa z nich to prosty fakt, że bachor, który nie zjadł obiadu, za pół godziny będzie porządnie głodny. Idealnie byłoby, gdyby delikwenta przetrzymać o suchej twarzy do podwieczorku, w charakterze lekcji poglądowej. Tylko że głodny troll WYJE. Wyje, wrzeszczy, płacze, domaga się, wymusza, prosi, przymila się, szantażuje, innymi słowy zawraca du... eeeee... głowę i używa wszelkich dostępnych mu środków, żeby złamać twój opór i postawić na swoim. Chylę czoła każdej matce, której udało się konsekwentnie wytrwać wśród burzy i naporu. Mnie się rzadziej udawało, częściej nie.
Efekt był taki, że moje dzieci czasem wyszarpywały z szuflady jakies paluszki czy inne chrupki (to stuprocentowa porażka). A czasem zjadały ten wzgardzony obiad, tylko po odgrzaniu (to połowiczny sukces). Grunt to się nie poddawać.
Im dzieci starsze, tym łatwiej. Teraz przy stole grymasi w zasadzie tylko Matju, wszelkie protesty starszych ucinane są w zarodku. Większość obiadów jest zmiatanych z talerzy, a dzieci, które kiedyś pluły wszystkim co przypominało, nie daj Boże, warzywa, teraz chętnie próbują nowych smaków, nawet tych dziwnych (ostatnio szalenie polubiły curry z kury i ponownie zakochały się w colesławie z czerwonej kapusty). Jest coraz lepiej. Światełko w spożywczym tunelu.
No, chyba, że jest Babcia. Bo jak przy Babci dzieci powiedzą że nie zjedzą czegośtam, to Babcia zapyta a co chcecie i zrobi im to, co chcą. Nawet kilka razy, jak się w międzyczasie rozmyślą ;)
Z cyklu...
... porażki wychowawcze.
Kolejny SMS od pani ze szkoły z prośbą o dopilnowanie żeby Zu odrobiła zaległe lekcje. Dziecko ewidentnie nie pała miłością do języka polskiego, bo matematykę, póki co, odrabia na bieżąco.
Kolejna użerka, tego właśnie potrzebowałam.
Wyjaśniam, że prace domowe trzeba odrabiać. Że trzeba się uczyć. Że warto się uczyć. Że wiedza to rzecz bezcenna. I tak dalej.
Upomniane dziecko pyskuje i trzaska drzwiami.
Tracę cierpliwość i opowiadam pyskującemu dziecku, że w sumie jak chce, może się nie uczyć, ktoś wszak musi przewracać hamburgery w Makdolcu. Żadna praca nie hańbi, może ona chce właśnie taką.
Niechże będzie zapamiętane, że się staram jak mogę, ale sama za dziecko sie nie nauczę. I kiedy dziecko za dwadzieścia lat poskarży się, że ciężko się pracuje w knajpie na zmywaku, zalinkuję dziecku ten wpis. Howgh.
Swoją drogą zastanawiam się, jak to bedzie za parę lat, kiedy będę miała na stanie wygadane nastolatki. Może już zacznę zbierać zapas xanaxu.
Kolejny SMS od pani ze szkoły z prośbą o dopilnowanie żeby Zu odrobiła zaległe lekcje. Dziecko ewidentnie nie pała miłością do języka polskiego, bo matematykę, póki co, odrabia na bieżąco.
Kolejna użerka, tego właśnie potrzebowałam.
Wyjaśniam, że prace domowe trzeba odrabiać. Że trzeba się uczyć. Że warto się uczyć. Że wiedza to rzecz bezcenna. I tak dalej.
Upomniane dziecko pyskuje i trzaska drzwiami.
Tracę cierpliwość i opowiadam pyskującemu dziecku, że w sumie jak chce, może się nie uczyć, ktoś wszak musi przewracać hamburgery w Makdolcu. Żadna praca nie hańbi, może ona chce właśnie taką.
Niechże będzie zapamiętane, że się staram jak mogę, ale sama za dziecko sie nie nauczę. I kiedy dziecko za dwadzieścia lat poskarży się, że ciężko się pracuje w knajpie na zmywaku, zalinkuję dziecku ten wpis. Howgh.
Swoją drogą zastanawiam się, jak to bedzie za parę lat, kiedy będę miała na stanie wygadane nastolatki. Może już zacznę zbierać zapas xanaxu.
środa, 26 listopada 2014
Sugestia
Dopiero teraz zaczynam dochodzić do siebie po poniedziałkowym sparringu ze służbą zdrowia, o którym wolę nie pisać w szczegółach, bo jest ryzyko, że trafi mnie szlag. Doszłam do wniosku, że jeśli, obywatelu, chcesz skorzystać z państwowej opieki medycznej to najlepiej mieć w kieszeni piersiówkę z bimbrem 70%. Nie, nie na łapówkę. Na potrzeby własne, żeby się znieczulić. Bo tutaj, żeby chorować, trzeba mieć końskie zdrowie.
Pocieszam się, że zawsze może być gorzej, w sumie mam szpital i prawdziwych lekarzy, a mogłabym mieszkać w dżungli i zamiast szpitala mieć lepiankę z gliny a zamiast lekarza - szamana z kurzymi kośćmi wystającymi z nosa. Chociaż, po namyśle, na trapiące mnie dolegliwości szaman może pomógłby lepiej niż współczesna medycyna.
Pocieszam się, że zawsze może być gorzej, w sumie mam szpital i prawdziwych lekarzy, a mogłabym mieszkać w dżungli i zamiast szpitala mieć lepiankę z gliny a zamiast lekarza - szamana z kurzymi kośćmi wystającymi z nosa. Chociaż, po namyśle, na trapiące mnie dolegliwości szaman może pomógłby lepiej niż współczesna medycyna.
wtorek, 25 listopada 2014
Za 20 lat...
Ach przemijanie. Jestem już w wieku, w którym zaczyna do człowieka docierać jego nieuchronność. Dziś rozrywki dostarczyła mi TA strona. Cykasz słitfocię a program postarza cię odpowiednio i tadaaaaam! widzisz jak będziesz wygladać za 20 lat. Aproksymatywnie rzecz jasna ;)
Ja podobno będę wyglądać tak :D
Jak już się otrząsnęłam z szoku to śmiechłam :D Może nie dożyję, nie będę się martwić na zapas ;)
Ja podobno będę wyglądać tak :D
Jak już się otrząsnęłam z szoku to śmiechłam :D Może nie dożyję, nie będę się martwić na zapas ;)
niedziela, 23 listopada 2014
Hydrozagadka
Apokalipsa. W tym samym mniej więcej czasie zatkała się umywalka w łazience i zlew w kuchni. Próbowaliśmy zignorować ten problem w nadziei, że jakimś cudem samo się przepcha i spłynie, ale nie ma tak dobrze.
Z umywalką poszło szybko. Zirytowałam się oporną materią i wzięłam plastikowe szydełko. Wyciągnęłam z odpływu pół kilo czarnego śliskiego gluta sklejonego włosami (zawsze mnie zastanawia cóż to właściwie jest ten glut i skąd się bierze) i proszę, wszystko pięknie bangla.
Poszłam za ciosem i zabrałam się za zlew w kuchni. Zaczęłam delikatnie, od Kreta. Jedna porcja - nic. Druga porcja - syfon robi się gorący i w środku ładnie buzuje, ale nic. Efektu brak.
Mąż rozkręcił syfon - czysto. Zresztą jak niby ma być po takiej ilości Kreta. A woda nadal stoi. Hydrozagadka - co się stało i gdzie się zatkało?
Mąż orzekł, że zator jest gdzieś w dwumetrowym (schowanym za szafkami) poziomym odcinku rury między syfonem a odpływem w ścianie... I co teraz? Czy, jak normalni ludzie, wezwaliśmy hydraulika, fachowca z odpowiednimi narzędziami i wiedzą? A skąd. My nie damy rady?! My, dzieci Peerelu, mistrzowie gospodarki niedoboru?! My, wyznawcy Adama Słodowego?
Najpierw rozkmina - czym przepchać rurę, kiedy nie ma sie spirali hydraulicznej? Zasugerowałam, żeby mąż skoczył do Castoramy i kupił spiralę, ale zbył mnie wzruszeniem ramion. To byłoby za proste i wymagałoby zmiany odzieży, włożenia butów i wyjścia z domu. Chyba żartujesz, kobieto.
W przypływie natchnienia zmontowaliśmy więc przepych do rur z drucianego wieszaka i przyczepionej na końcu szczotki do butelek i jechane... Wygladało dziwnie ale działało. Niestety było za krótkie. Dołożylismy drugi wieszak. Mąż przepychał z jednej strony, ja stałam przy drugim końcu rury. Mąż nakazał wyciągnąć rurę z odpływu, żeby sprawdzić czy to co robimy ma jakikolwiek sens i czy cos tam się przetkało. Przyzwyczajona do asystowania magistrowi inżynierowi przy wszelkich naprawach, montażach i innych tego typu akcjach, wykonuję polecenia natychmiast i bez szemrania. Tak więc pociągnęłam bez namysłu. Rura gładko wylazła z odpływu. Po ścianie, wprost na moje palce pociekł brunatny, oślizły szlam, śmierdzący jak kaka demona. A w tym szlamie COŚ SIĘ RUSZAŁO...
Mój wrzask słychać było prawdopodobnie w promieniu kilku kilometrów. Krzyczałam coś jakby "chodź tu, chodź tuuuu, ratunkuuu, to żyjeeeee!!!! aaaaa!!!!" cały czas troskliwie trzymając rurę, no przeciez nie moge puścić bo się woda ze środka wyleje...
Zajeło mi dłuższą chwilę żeby zrozumieć, że to coś dziwnego z kolcami, które wypełzało z rury to była szczotka, zarządzana z drugiej strony przez męża za pomocą dwóch skręconych drucianych wieszaków. Ale co przeżyłam to moje.
Operacja się udała, rura została oczyszczona z niewiarygodnych ilości śmierdzącego szlamowato-galaretowatego syfu. Leczę stargane nerwy za pomocą znakomitego czrwonego wina. Małżonek wydzielił ze swoich tajemnych zapasów, widać ujęła go za serce moja proaktywna postawa w trakcie realizacji projektu "przepych".
Weekend oficjalnie uważam za zakończony.
Kurtyna.
Z umywalką poszło szybko. Zirytowałam się oporną materią i wzięłam plastikowe szydełko. Wyciągnęłam z odpływu pół kilo czarnego śliskiego gluta sklejonego włosami (zawsze mnie zastanawia cóż to właściwie jest ten glut i skąd się bierze) i proszę, wszystko pięknie bangla.
Poszłam za ciosem i zabrałam się za zlew w kuchni. Zaczęłam delikatnie, od Kreta. Jedna porcja - nic. Druga porcja - syfon robi się gorący i w środku ładnie buzuje, ale nic. Efektu brak.
Mąż rozkręcił syfon - czysto. Zresztą jak niby ma być po takiej ilości Kreta. A woda nadal stoi. Hydrozagadka - co się stało i gdzie się zatkało?
Mąż orzekł, że zator jest gdzieś w dwumetrowym (schowanym za szafkami) poziomym odcinku rury między syfonem a odpływem w ścianie... I co teraz? Czy, jak normalni ludzie, wezwaliśmy hydraulika, fachowca z odpowiednimi narzędziami i wiedzą? A skąd. My nie damy rady?! My, dzieci Peerelu, mistrzowie gospodarki niedoboru?! My, wyznawcy Adama Słodowego?
Najpierw rozkmina - czym przepchać rurę, kiedy nie ma sie spirali hydraulicznej? Zasugerowałam, żeby mąż skoczył do Castoramy i kupił spiralę, ale zbył mnie wzruszeniem ramion. To byłoby za proste i wymagałoby zmiany odzieży, włożenia butów i wyjścia z domu. Chyba żartujesz, kobieto.
W przypływie natchnienia zmontowaliśmy więc przepych do rur z drucianego wieszaka i przyczepionej na końcu szczotki do butelek i jechane... Wygladało dziwnie ale działało. Niestety było za krótkie. Dołożylismy drugi wieszak. Mąż przepychał z jednej strony, ja stałam przy drugim końcu rury. Mąż nakazał wyciągnąć rurę z odpływu, żeby sprawdzić czy to co robimy ma jakikolwiek sens i czy cos tam się przetkało. Przyzwyczajona do asystowania magistrowi inżynierowi przy wszelkich naprawach, montażach i innych tego typu akcjach, wykonuję polecenia natychmiast i bez szemrania. Tak więc pociągnęłam bez namysłu. Rura gładko wylazła z odpływu. Po ścianie, wprost na moje palce pociekł brunatny, oślizły szlam, śmierdzący jak kaka demona. A w tym szlamie COŚ SIĘ RUSZAŁO...
Mój wrzask słychać było prawdopodobnie w promieniu kilku kilometrów. Krzyczałam coś jakby "chodź tu, chodź tuuuu, ratunkuuu, to żyjeeeee!!!! aaaaa!!!!" cały czas troskliwie trzymając rurę, no przeciez nie moge puścić bo się woda ze środka wyleje...
Zajeło mi dłuższą chwilę żeby zrozumieć, że to coś dziwnego z kolcami, które wypełzało z rury to była szczotka, zarządzana z drugiej strony przez męża za pomocą dwóch skręconych drucianych wieszaków. Ale co przeżyłam to moje.
Operacja się udała, rura została oczyszczona z niewiarygodnych ilości śmierdzącego szlamowato-galaretowatego syfu. Leczę stargane nerwy za pomocą znakomitego czrwonego wina. Małżonek wydzielił ze swoich tajemnych zapasów, widać ujęła go za serce moja proaktywna postawa w trakcie realizacji projektu "przepych".
Weekend oficjalnie uważam za zakończony.
Kurtyna.
sobota, 22 listopada 2014
Śniadanie
Chciałam dziś przespać się trochę dłużej. Mąż wstał i wyszedł do dzieci. Usiłowałam zasnąć.
Za każdym razem, kiedy udało mi się zamknąć oczy i odpłynąć, do pokoju wchodziło któreś dziecko z niecierpiącą zwłoki sprawą.
Od miesięcy, od lat wielokrotnie prosiłam i tłumaczyłam, żeby nie budzić jak ktoś śpi. Mówiłam, że jestem zmęczona. Mówiłam, żeby dać mi spokój, a jak sie obudzę to się wszystkim zajmę, obejrzę wszystkie obrazki, wysłucham wierszyków, zrobię babeczki, przeczytam książeczki, tylko proszę, dajcie mi spać.
Niestety, tłumaczenia i prośby odbijają się od dzieci jak piłki. Does not compute. Zapewne popełniłam jakiś straszny wychowawczy błąd (wiadomo, że rodzice są winni wszystkiemu) i to moja wina, więc mam za swoje, dostałam to na co zasłużyłam. Karma. Taki los.
Po jakimś czasie po prostu się poddałam. Wstałam i przemieściłam się do kuchni, zrobić sobie śniadanie. Jajko sadzone i kanapkę.
Smażę jajko. Podchodzi Średnia i oznajmia, że ona jeszcze nie jadła śniadania i chciałaby jajko. Daję jej moje jajko i kanapkę. Siada, je.
Smażę drugie jajko. Przychodzi Starsza i oznajmia, że wprawdzie jadła, ale dawno, jest głodna i chciałaby jajko. Daję jej moje jajko. Kanapkę robi sobie sama.
Smażę trzecie jajko. Przychodzi Najmłodszy i oznajmia, że jest bardzo głodny i chce jajo. Daję mu moje jajko. Krzyczy, że chce bułę i posolić. daje bułę i solę.
Smażę czwarte jajko. Najmlodszy zjadł co miał na talerzu i oznajmia, że chce jeszcze jedno jajko. Daję mu moje jajko. Je.
Przychodzi Starsza i jęczy, że bolało ją gardło rano a na ból gardła dobry jest rumianek z cytryną i miodem. Rzuca tę informację tak w przestrzeń, nie kierując jej do nikogo specjalnie, ale wiadomo, o co chodzi.
Zaczynam tracic cierpliwość, bo jestem nie dość, że niewyspana, to jeszcze głodna i wygląda na to, że nie uda mi się posilić w najbliższej przyszłości. Mówię, że przykro mi z powodu jej bólu gardła i że chętnie zrobię jej rumianek z cytryną i miodem, ale na litośc boską najpierw chcę zjeść śniadanie.
Obraża się.
Smażę piąte jajko, jednocześnie zaparzając rumianek. Kładę jajko na talerzu. Ach, jeszcze kanapka, zapomniałam, że moja kanapkę zjadła Średnia. Robię sobie kanapkę. W tym czasie Najmłodszy zjada moje jajko.
Zaczynam mieć autentyczne łzy w oczach i wizję stania nad garami i smażenia jajek do dnia Sądu Ostatecznego.
Smażę szóste jajko. Nie spuszczam go z oka. Znaczy jajka nie spuszczam z oka. Kroję cytrynę i dodaję miód do rumianku Starszej. Starsza przychodzi i narzeka, że rumianek jest gorący. Domaga się, żebym, podczas gdy rumianek stygnie, poszła z nia do pokoju oglądać co udało się jej zrobić z kawałków włóczki. Odmawiam, jestem glodna. Obraża się. Przychodzi Średnia, patrzy na jajko na talerzu i stwierdza, że w zasadzie to ona by zjadła jeszcze jedno...
Tracę cierpliwość i wyrzucam wszystkich z kuchni, miotając kurwami pod nosem a bardziej przyzwoitymi wyrazami z dużym natężeniem. Na tyle dużym, że słuchają.
Siadam nad talerzem i tracę apetyt. Na śniadanie mam jajko, trochę łez i wyrzuty sumienia, bo najwyraźniej jestem, łagodnie mówiąc, niewystarczająca.
Za każdym razem, kiedy udało mi się zamknąć oczy i odpłynąć, do pokoju wchodziło któreś dziecko z niecierpiącą zwłoki sprawą.
Od miesięcy, od lat wielokrotnie prosiłam i tłumaczyłam, żeby nie budzić jak ktoś śpi. Mówiłam, że jestem zmęczona. Mówiłam, żeby dać mi spokój, a jak sie obudzę to się wszystkim zajmę, obejrzę wszystkie obrazki, wysłucham wierszyków, zrobię babeczki, przeczytam książeczki, tylko proszę, dajcie mi spać.
Niestety, tłumaczenia i prośby odbijają się od dzieci jak piłki. Does not compute. Zapewne popełniłam jakiś straszny wychowawczy błąd (wiadomo, że rodzice są winni wszystkiemu) i to moja wina, więc mam za swoje, dostałam to na co zasłużyłam. Karma. Taki los.
Po jakimś czasie po prostu się poddałam. Wstałam i przemieściłam się do kuchni, zrobić sobie śniadanie. Jajko sadzone i kanapkę.
Smażę jajko. Podchodzi Średnia i oznajmia, że ona jeszcze nie jadła śniadania i chciałaby jajko. Daję jej moje jajko i kanapkę. Siada, je.
Smażę drugie jajko. Przychodzi Starsza i oznajmia, że wprawdzie jadła, ale dawno, jest głodna i chciałaby jajko. Daję jej moje jajko. Kanapkę robi sobie sama.
Smażę trzecie jajko. Przychodzi Najmłodszy i oznajmia, że jest bardzo głodny i chce jajo. Daję mu moje jajko. Krzyczy, że chce bułę i posolić. daje bułę i solę.
Smażę czwarte jajko. Najmlodszy zjadł co miał na talerzu i oznajmia, że chce jeszcze jedno jajko. Daję mu moje jajko. Je.
Przychodzi Starsza i jęczy, że bolało ją gardło rano a na ból gardła dobry jest rumianek z cytryną i miodem. Rzuca tę informację tak w przestrzeń, nie kierując jej do nikogo specjalnie, ale wiadomo, o co chodzi.
Zaczynam tracic cierpliwość, bo jestem nie dość, że niewyspana, to jeszcze głodna i wygląda na to, że nie uda mi się posilić w najbliższej przyszłości. Mówię, że przykro mi z powodu jej bólu gardła i że chętnie zrobię jej rumianek z cytryną i miodem, ale na litośc boską najpierw chcę zjeść śniadanie.
Obraża się.
Smażę piąte jajko, jednocześnie zaparzając rumianek. Kładę jajko na talerzu. Ach, jeszcze kanapka, zapomniałam, że moja kanapkę zjadła Średnia. Robię sobie kanapkę. W tym czasie Najmłodszy zjada moje jajko.
Zaczynam mieć autentyczne łzy w oczach i wizję stania nad garami i smażenia jajek do dnia Sądu Ostatecznego.
Smażę szóste jajko. Nie spuszczam go z oka. Znaczy jajka nie spuszczam z oka. Kroję cytrynę i dodaję miód do rumianku Starszej. Starsza przychodzi i narzeka, że rumianek jest gorący. Domaga się, żebym, podczas gdy rumianek stygnie, poszła z nia do pokoju oglądać co udało się jej zrobić z kawałków włóczki. Odmawiam, jestem glodna. Obraża się. Przychodzi Średnia, patrzy na jajko na talerzu i stwierdza, że w zasadzie to ona by zjadła jeszcze jedno...
Tracę cierpliwość i wyrzucam wszystkich z kuchni, miotając kurwami pod nosem a bardziej przyzwoitymi wyrazami z dużym natężeniem. Na tyle dużym, że słuchają.
Siadam nad talerzem i tracę apetyt. Na śniadanie mam jajko, trochę łez i wyrzuty sumienia, bo najwyraźniej jestem, łagodnie mówiąc, niewystarczająca.
czwartek, 20 listopada 2014
Cytat na dziś...
... bardzo listopadowy.
Jesień, czas deszczu, gluta do pasa i beznadziei trawiącej od środka jak woda królewska.
“ Loneliness is the human condition. Cultivate it. The way it tunnels into you allows your soul room to grow. Never expect to outgrow loneliness. Never hope to find people who will understand you, someone to fill that space. An intelligent, sensitive person is the exception, the very great exception. If you expect to find people who will understand you, you will grow murderous with disappointment. The best you'll ever do is to understand yourself, know what it is that you want, and not let the cattle stand in your way.”
― Janet Fitch, White Oleander
Murderous with disappointment. Jak trafnie.
Jesienna bajeczka na dobranoc. Słodkich snów.
Jesień, czas deszczu, gluta do pasa i beznadziei trawiącej od środka jak woda królewska.
“ Loneliness is the human condition. Cultivate it. The way it tunnels into you allows your soul room to grow. Never expect to outgrow loneliness. Never hope to find people who will understand you, someone to fill that space. An intelligent, sensitive person is the exception, the very great exception. If you expect to find people who will understand you, you will grow murderous with disappointment. The best you'll ever do is to understand yourself, know what it is that you want, and not let the cattle stand in your way.”
― Janet Fitch, White Oleander
Murderous with disappointment. Jak trafnie.
Jesienna bajeczka na dobranoc. Słodkich snów.
Listopad
Czyż nie?
Na dodatek dziś zaczął padać śnieg.
Hibernacja wydaje mi się znakomitym pomysłem. Zatonąć w łóżku i obudzić się w marcu. Może.
środa, 19 listopada 2014
niedziela, 16 listopada 2014
Po ile matka?
Średnia: A dziś w kościele pytali kto by oddał rodziców za pieniądze i my nie podniosłyśmy ręki! Ja nawet czapki nie poprawiłam, żeby nie było, że rękę podniosłam! Za nic bym nie oddała rodziców, wolę, żeby SPOKOJNIE SOBIE UMARLI!
Czuję się spokojna o przyszłość.
Dzisiejsza dawka akademickiej wiedzy, oraz forma podawania tejże, zupełnie mnie wykończyła. Włączył mi się obwód socjofobiczny w mózgu i nie opuszcza mnie czarowna wizja samotnego wyplatania koszy z wikliny w drewnianym szałasie w Bieszczadach.
Po powrocie do domu opadły mnie spragnione towarzystwa dzieci, przekrzykując się nawzajem. Obwód socjofobiczny zaczyna się przegrzewać i grozi spięciem oraz przepaleniem bezpieczników.
Jedyne co może w chwili obecnej przywrócić mnie życiu to znalezione w sieci perły twórczości Radka Teklaka. Jego streszczenia kolejnych odcinków serialu "Wiedźmin" (zebrane również w ebooku pod tytułem "Miecz żenady") dawkuję sobie w małych kawałkach, żeby starczyło na dłużej. Żadna komedia nie ubawiła mnie tak jak te teksty. Zaśmiewam się w autobusie, w tramwaju, na ulicy (chodzę z kindlem w ręku bo nie mogę się oderwać). Reset mózgu, tak bardzo mi potrzebny.
Czuję się spokojna o przyszłość.
Dzisiejsza dawka akademickiej wiedzy, oraz forma podawania tejże, zupełnie mnie wykończyła. Włączył mi się obwód socjofobiczny w mózgu i nie opuszcza mnie czarowna wizja samotnego wyplatania koszy z wikliny w drewnianym szałasie w Bieszczadach.
Po powrocie do domu opadły mnie spragnione towarzystwa dzieci, przekrzykując się nawzajem. Obwód socjofobiczny zaczyna się przegrzewać i grozi spięciem oraz przepaleniem bezpieczników.
Jedyne co może w chwili obecnej przywrócić mnie życiu to znalezione w sieci perły twórczości Radka Teklaka. Jego streszczenia kolejnych odcinków serialu "Wiedźmin" (zebrane również w ebooku pod tytułem "Miecz żenady") dawkuję sobie w małych kawałkach, żeby starczyło na dłużej. Żadna komedia nie ubawiła mnie tak jak te teksty. Zaśmiewam się w autobusie, w tramwaju, na ulicy (chodzę z kindlem w ręku bo nie mogę się oderwać). Reset mózgu, tak bardzo mi potrzebny.
sobota, 15 listopada 2014
Zjazd
Wróciłam z pierwszego dnia drugiego zjazdu na uczelni, gdzie nakładano mi oświaty kaganiec ;)
Zajęcia z psychologii były interesujące i niezmiernie owocne. Poznałam między innymi klasyfikację stylów radzenia sobie ze stresem. Jest ich trzy: zadaniowy ("natychmiast zróbmy plan działania i rozwiążmy problem"), unikowy ("idę na zakupy a potem zjem coś dobrego i obejrzę film i jeszcze cos zjem... problem? jaki problem?") i skupiony na emocjach ("Jestem nieszczęśliwa, mam problem. Jest mi z tym źle. A kiedyś nie było mi źle tylko dobrze. A teraz już nie jest. I mam problem i jest mi źle. Nic nie umiem, jestem beznadziejna i to wszystko moja wina. I jest mi źle. Buuuuu.").
W trakcie dalszych zajęć wyszło mi, że ten ostatni to, hue hue, mój styl dominujący. Bardzo dominujący. Co w połączeniu ze zmierzonym na poprzednich zajęciach poziomem stresu sięgajacym górnej granicy skali doskonale tłumaczy, czemu mam tak jak mam.
Oczywiście można pracować nad sobą i poprawić swoje wyniki w zakresie niedominujących stylów. Tak rozkminiam, co mogłabym zrobić. Jeśli chodzi o podejście zadaniowe ("natychmiast rozwiążmy problem") to zaczęłabym, myślę, od zakneblowania dzieci. Raczej na stałe. Można by też je związać (Dzisiejszy wieczór spędziłam zbierając z dywanu rozsypane przez potomstwo koraliki Pyssla. Kilka setek ich było. Wizja przywiązywania rozbrykanych dziatek do kaloryfera w ramach prewencji wyglądała mi na bardzo kuszącą.). Potem szybka wizyta u paru osób, które chciałabym z miłością i czule poklepać po plecach, najlepiej ostrzem siekiery. Nie, zaraz, chwila... to wszystko karalne jest. No to myślę, że pozostanę przy klasycznej, dobrze opanowanej przeze mnie metodzie "popłaczę sobie w kącie".
Potem ćwiczenia z, uwaga, emisji głosu. Z przemiłą panią doktor. Na następne zajęcia poleciła ubrać się w dres i grube skarpetki oraz przywlec do szkoły karimaty, będziemy się kłaść tudzież przyjmować inne wyszukane pozycje :) Zapowiada się fascynująco. Po dzisiejszej sesji mówiłam pięknym radiowym kontraltem z lekką jazzową chrypką. Niestety przeszło mi po godzinie, a szkoda, bo już obmyślałam ścieżkę kariery w specjalnych firmach telefonicznych, których reklamy wciska się samotnym panom za wycieraczki w autach.
Na deser dostaliśmy półtorej godziny wykładu z teorii uczenia się i nauczania języków, z profesorem, który całkiem od niechcenia sprawiał, że raz po raz rechotaliśmy jak żaby w gliniance, co uważam za umiejętność u wykładowcy uniwersyteckiego wręcz bezcenną.
Po tak przyjemnie spędzonym dniu wróciłam do domu. Powitał mnie krzyk, płacz, "mamoooo a ona mi...", "mamooo a ja chcę...", "mamoooo...", ogólny syf i, jak już wspomniałam, kilkaset rozsypanych koralików Pyssla, niech do piątego pokolenia przeklęty będzie ten kto je wymyślił (taki zabawny anagram - kiedy poprzestawia się litery w słowach "koraliki Pyssla" jak nic wychodzi "pierdolony chiński plastik wielkości nasion kurwaszmać truskawki").
Jutro edukacji (i od rodziny separacji) dzień kolejny, a myśl ta zaprawdę napawa mnie wdzięcznością.
Zajęcia z psychologii były interesujące i niezmiernie owocne. Poznałam między innymi klasyfikację stylów radzenia sobie ze stresem. Jest ich trzy: zadaniowy ("natychmiast zróbmy plan działania i rozwiążmy problem"), unikowy ("idę na zakupy a potem zjem coś dobrego i obejrzę film i jeszcze cos zjem... problem? jaki problem?") i skupiony na emocjach ("Jestem nieszczęśliwa, mam problem. Jest mi z tym źle. A kiedyś nie było mi źle tylko dobrze. A teraz już nie jest. I mam problem i jest mi źle. Nic nie umiem, jestem beznadziejna i to wszystko moja wina. I jest mi źle. Buuuuu.").
W trakcie dalszych zajęć wyszło mi, że ten ostatni to, hue hue, mój styl dominujący. Bardzo dominujący. Co w połączeniu ze zmierzonym na poprzednich zajęciach poziomem stresu sięgajacym górnej granicy skali doskonale tłumaczy, czemu mam tak jak mam.
Oczywiście można pracować nad sobą i poprawić swoje wyniki w zakresie niedominujących stylów. Tak rozkminiam, co mogłabym zrobić. Jeśli chodzi o podejście zadaniowe ("natychmiast rozwiążmy problem") to zaczęłabym, myślę, od zakneblowania dzieci. Raczej na stałe. Można by też je związać (Dzisiejszy wieczór spędziłam zbierając z dywanu rozsypane przez potomstwo koraliki Pyssla. Kilka setek ich było. Wizja przywiązywania rozbrykanych dziatek do kaloryfera w ramach prewencji wyglądała mi na bardzo kuszącą.). Potem szybka wizyta u paru osób, które chciałabym z miłością i czule poklepać po plecach, najlepiej ostrzem siekiery. Nie, zaraz, chwila... to wszystko karalne jest. No to myślę, że pozostanę przy klasycznej, dobrze opanowanej przeze mnie metodzie "popłaczę sobie w kącie".
Potem ćwiczenia z, uwaga, emisji głosu. Z przemiłą panią doktor. Na następne zajęcia poleciła ubrać się w dres i grube skarpetki oraz przywlec do szkoły karimaty, będziemy się kłaść tudzież przyjmować inne wyszukane pozycje :) Zapowiada się fascynująco. Po dzisiejszej sesji mówiłam pięknym radiowym kontraltem z lekką jazzową chrypką. Niestety przeszło mi po godzinie, a szkoda, bo już obmyślałam ścieżkę kariery w specjalnych firmach telefonicznych, których reklamy wciska się samotnym panom za wycieraczki w autach.
Na deser dostaliśmy półtorej godziny wykładu z teorii uczenia się i nauczania języków, z profesorem, który całkiem od niechcenia sprawiał, że raz po raz rechotaliśmy jak żaby w gliniance, co uważam za umiejętność u wykładowcy uniwersyteckiego wręcz bezcenną.
Po tak przyjemnie spędzonym dniu wróciłam do domu. Powitał mnie krzyk, płacz, "mamoooo a ona mi...", "mamooo a ja chcę...", "mamoooo...", ogólny syf i, jak już wspomniałam, kilkaset rozsypanych koralików Pyssla, niech do piątego pokolenia przeklęty będzie ten kto je wymyślił (taki zabawny anagram - kiedy poprzestawia się litery w słowach "koraliki Pyssla" jak nic wychodzi "pierdolony chiński plastik wielkości nasion kurwaszmać truskawki").
Jutro edukacji (i od rodziny separacji) dzień kolejny, a myśl ta zaprawdę napawa mnie wdzięcznością.
czwartek, 13 listopada 2014
Podsłuchane, podpatrzone
Jest pisarz, nazywa się Łukasz Najder. Na swoim profilu na fejsie wkleja co ciekawsze zasłyszane tu i ówdzie rozmowy. Wszystkie są świetne, niektóre powalające. Polecam.
Z dzisiaj:
"Plac Kilińskiego, dwóch.
- Zawsze to powtarzałem: ludzie albo do siebie pasują, albo nie.
- Jeszcze trzecia jest możliwość. Są małżeństwem."
Śmiechłam.
Z dzisiaj:
"Plac Kilińskiego, dwóch.
- Zawsze to powtarzałem: ludzie albo do siebie pasują, albo nie.
- Jeszcze trzecia jest możliwość. Są małżeństwem."
Śmiechłam.
środa, 12 listopada 2014
Ian Williams - "Personals"
Szczelnie wypchana byłam emocjami, sama nie wiem czy wywołanymi przez słowa, czy może myśli o Szczególnej Osobie, która mi ten tomik włożyła w ręce. Może pół na pół.
Cienka książeczka, ślicznie wydana. Trochę przewrotna koncepcja, lekkie zmrużenie oka - na stronie przedtytułowej ogłoszenia: "Poems seeking readers. Poems, new to the area, seek readers looking for love, for intimacy, for each other". Po czym następuje lista tytułów z wyszczególnieniem jaki czytelnik jest danemu wierszowi potrzebny: '"Idioglossia" seeks lost twin to concoct secret language and hunt rabbits' ;)
Wiersze mnie oczarowały. Są takie, jak tygrysy lubią najbardziej. Świeże. Lekkie. Przejrzyste. Bez zadęcia, bez pastewnych słowotoków. Zwięzłe. Precyzyjne. Smutne.
Głównym motywem jest, powiedziałabym, poszukiwanie bliskości. I znajdowanie jej czasem, a częściej nie.
Na temat języka nie będę się mądrzyć, moge powiedzieć tylko, że doznałam uczucia spełnienia, które zdarzało mi się przedtem jedynie przy lekturze Italo Calvino i to wyłącznie po włosku. Doświadczenie tekstu kompletnego, takiego, gdzie nie ma ani jednego zbędnego słowa, ale też żadnego nie brakuje. Nie wiem na czym dokładnie ten fenomen polega bo język nie jest tu jakiś szczególnie wyrafinowany, wręcz przeciwnie.
Czytając, nie miałam wrażenia, że obcuję z produktem kowalstwa artystycznego, co czasem ma miejsce, szczególnie w przypadku uznanych tytanów sztuki, których mniej udane dzieła miewają sztywność i ciężar wyszukanej metaloplastyki. I dobrze wyglądają tylko z daleka, ale należy się zachwycać bo Imię Nazwisko wielkim poetą wszak jest.
Nie wiem czy Ian Williams wielkim poetą jest, może niekoniecznie, nie mnie to oceniać, ale na tych 68 stronach pokruszyłam się i pozbierałam wielokrotnie. Po to właśnie czytam wiersze.
ANTICIPATION
is not the same as waiting.
Horses the size of ants gallop through the veins
beating dust toward the heart. Men in chainmail
storm down axons and fire their crossbows.
A pterodactyl caws. A shark's fin cuts
through gastric acid.
She is playing Solitaire in computer light.
She is starving her body into a hanger.
She is cleaning the bathtub of her hair.
She is talking to digits until her battery dies.
She is counting the months till June on her fingers.
She is counting her fingernails as they dry.
Subskrybuj:
Posty (Atom)